Studenci przynoszą ze sobą na studia swoje zagadki. Odkrywanie ich stanowi dla mnie największą przyjemność w pracy na uczelni. A jeśli jeszcze te odkrycia pomagają mi we wskazywaniu studentom, jak fantastyczne możliwości w nich tkwią, wówczas mam już pełnię zawodowej i takiej zwyczajnej, ludzkiej satysfakcji.
Kilka lat temu Koło Naukowe Amerykanistyki, działające w naszym Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, wpadło na pomysł przeprowadzania wywiadów z kadrą akademicką. Oczywiście wywiadów, które miały pokazać „profesora z ludzką twarzą”. Ostatnie pytanie zadane przez studenta dotyczyło motta życiowego, jakiegoś sformułowania, które mogłoby podsumować dotychczasowe moje doświadczenie jako człowieka i jako nauczyciela akademickiego. Muszę przyznać, że znalazłem się w kłopocie, bo nigdy się nad tym jakoś specjalnie nie zastanawiałem. Ale jak to zawsze bywa w życiu doświadczonego wykładowcy – olśniła mnie myśl: „W sumie to ja zadowolony jestem”.
I to zadowolenie naprawdę rozciąga się na moje relacje ze studentami oraz doktorantami (choć ci drudzy jednak już bardziej powinni się stawać młodymi naukowcami niż tylko bardziej dojrzałymi studentami). Na szczęście zawsze daleki byłem od postawy, która na mojej macierzystej uczelni, mocno przecież zakorzenionej w historii, nadal jest nierzadko spotykana, czyli przekonania, że dawniej studenci byli lepsi, lepiej przygotowani, dojrzalsi. I w ogóle, z dawnymi studentami to jeszcze dało się coś zrobić. A teraz? No, szkoda słów. Mnie samemu mocno utkwił w pamięci pierwszy wykład z literatury romantycznej z czasów studiów teatrologicznych. Nie pozostawiano mi najmniejszych wątpliwości: kiedyś to byli studenci, a nam to może się co najwyżej wydawać, że nimi jesteśmy.
Inni ludzie
Nigdy nie miałem przekonania, że studenci, których uczę, są w jakiś sposób gorsi niż my sami byliśmy przekraczając progi uczelni. Ale z drugiej strony – nigdy nie miałem wątpliwości, że oni są inni, że mają za sobą zupełnie inne doświadczenia wyniesione ze szkoły, z liceum (a przez pewien czas i z gimnazjum). Kiedyś profesor Tomasz Szlendak, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, napisał publicystyczny artykuł pod wielce wymownym tytułem Młodzi za każdy wysiłek oczekują nagrody. Bez użycia hermetycznego języka próbował wyjaśnić, że czasy po prostu się zmieniły. Młodzi mają za sobą zupełnie inne doświadczenie socjalizacji. Media społecznościowe stały się integralną częścią ich ścieżki rozwoju, wychowali się w świecie nieustającej interaktywności i nadmiaru bodźców. Profesor Szlendak wcale nie narzekał na studentów, z którymi musi pracować, tylko tłumaczył, dlaczego ich zachowania mogą się wydawać kompletnie nieprzystające do szacownej instytucji uniwersytetu. Po prostu – to są inni ludzie. Z zupełnie innymi możliwościami, ale i z zupełnie innymi ograniczeniami.
Kiedy dziesięć lat temu spędzałem pracowite akademickie wakacje na York University w Toronto, opiekujący się moim pobytem profesor Paul Axelrod, były dziekan Wydziału Edukacji tego uniwersytetu, opowiadał mi o zmianach, jakie zaszły w kanadyjskich uczelniach. W XXI wieku studenci coraz częściej mają problemy natury językowej – to poziom ich angielskiego, a niekoniecznie trudność materiału, bywa powodem milczenia grupy w czasie ćwiczeń. Coraz częściej w ramach orientation week, czyli kilku dni na początku nauki poświęconych wprowadzeniu w życie uniwersyteckie, muszą organizować specjalną część przeznaczoną dla rodziców. Bo skoro oni pokrywają czesne, to domagają się wytłumaczenia, na czym mają polegać studia i czego będzie się wymagać od ich pociech (przynajmniej w teorii dorosłych). Mówił, że coraz częściej rodzice domagają się czegoś na kształt wywiadówek, co o tyle ma sens, że sami studenci potrafią wykazywać się daleko idącą niedojrzałością. I na zakończenie dodał, że nam w Polsce może się wydawać, że to nie jest nasz problem, że u nas to się nie wydarzy. Wydarzy się, bo w ramach globalnej modernizacji społeczeństwa w każdym zakątku świata uczelnie będą doświadczać podobnych przemian.
Pomimo wiedzy wyniesionej z pobytów badawczych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie i mojego głębokiego przekonania, że fala przetaczająca się przez Amerykę Północną dotrze i do nas, nie wprowadziliśmy w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych wywiadówek. Przynajmniej na razie. Choć coraz częściej rodzice chcieliby się dowiedzieć czegoś o postępach nauki swoich dzieci, choć bywa, że przychodzą ze swoimi dorosłymi dziećmi załatwiać różne mniej i bardziej skomplikowane sprawy. Na szczęście w Polsce mocno broni nas RODO, które gdzieniegdzie bywa prawdziwą zmorą. Ale w tym przypadku zawsze możemy (i powinniśmy) się bronić, bo to jest nasza wiedza o ich dzieciach, które muszą kiedyś zacząć żyć na własny rachunek.
Każdy ze swoją historią
Uczenie się życiowej samodzielności to trudny proces. I nie ze względu na dociekliwość rodziców, lecz ze względu na moje własne przekonania staram się dowiedzieć jak najwięcej o moich studentach. Bardzo łatwo mi zauważyć, że są zupełnie inni niż ja zaczynający swoje studia trzydzieści lat temu; są zupełnie inni niż ci, który swoje studia skończyli piętnaście lat temu. Ponieważ nie pochodzę z Krakowa, a skończyłem polonistykę (za moich czasów teatrologia była tylko specjalnością na filologii polskiej), to ze sporą łatwością przychodzi mi rozpoznać, z jakiego regionu naszego kraju pochodzą uczestnicy moich zajęć. A choć ta wiedza zasadniczo nie jest do niczego potrzebna, to jednak sprawia, że studenci nie są jedynie częścią kolejnych nauczanych przeze mnie lat, tylko stają się osobami, które przyszły na nasze studia, każda ze swoją odrębną historią.
Dla mego własnego rozumienia tego, w jaki sposób można nawiązywać relacje ze studentami, pomocne są wspomniane wcześniej studia teatrologiczne. W dosyć prosty sposób można wyjaśnić, na czym polega różnica między złym a dobrym aktorem. Zły aktor jest mocno schematyczny, brakuje mu autoironii rozumianej jako krytyczne spojrzenie na samego siebie i najczęściej nie potrafi znaleźć umiaru w sposobie mówienia i poruszania się po scenie. Ale wyjaśnić, w czym tkwi różnica pomiędzy aktorem wybitnym a po prostu dobrym – o, tu już pojawia się poważny kłopot. Bo zazwyczaj decyduje o tym połączenie wielu niuansów tak drobnych, że trudno je wszystkie zauważyć i nazwać.
I podobnie jest w budowaniu relacji ze studentami. Łatwo wskazać, kto nie potrafi przełamać oczywistej bariery pojawiającej się pomiędzy profesorami a studentami. Trudno jednak wyjaśnić, od czego zależy tajemnicza umiejętność przekraczania tej bariery. Kluczowe, moim zdaniem, jest rzeczywiste zaciekawienie tymi, którzy pojawiają się na naszych zajęciach. Amerykanie mają bardzo miły zwyczaj organizowania pod koniec semestru pizza party. Pizza nie jest najbardziej typowym polskim daniem, ale bigosu bym raczej nie zaryzykował, dlatego najczęściej wybieram jakieś słodkości. To są nasze ostatnie zajęcia i chociaż bywa, że muszę jeszcze o czymś opowiedzieć albo coś jeszcze należy przedyskutować, to jednak w mniej formalnej atmosferze wspólnego objadania się słodyczami łatwiej przejść od rozmowy o amerykańskiej polityce wobec szkolnictwa wyższego czy najnowszych przestawieniach broadwayowskich do opowiadania o tym, co jest przecież najważniejsze, czyli o życiu.
Studia są dla ludzi
Od dawna żyję w przekonaniu, że na studiach powinniśmy kształcić nie przyszłych absolwentów wyposażonych w kompetencje poszukiwane na rynku pracy, ale ludzi. Mógłbym się tutaj odwołać do wielu publikacji, które wskazują, że uczelnie powinny przede wszystkim kształcić obywateli potrafiących zatroszczyć się o losy demokracji, najbliższego regionu, ojczyzny i całego świata. Ale nawet brak rozbudowanej bibliografii nie powinien przeszkodzić w zauważeniu, że studia są dla ludzi. I że to ludzie powinni je kończyć. Bynajmniej nie zredukowani do bycia absolwentem tego czy innego kierunku.
Może to doświadczenia wyjazdów do Stanów Zjednoczonych i Kanady sprawiły, że nigdy nie miałem obaw, by wyjść do studentów, by ich zapytać o sprawy dotyczące studiów i ze studiami niemające nic wspólnego. Nie miałem obaw, aby w czasie przerwy między zajęciami podzielić się z kimś uwagą, że dzisiaj na lunch mam dokładnie taką samą sałatkę. I znowu – może to właśnie kierunek studiów w instytucie nas do tego przygotował, ale organizowane przez koło naukowe imprezy, takie jak Thanksgiving czy Halloween Party, są znakomitą okazją, aby poza murami uczelni porozmawiać o sprawach absolutnie nieakademickich i z grubsza nienaukowych. Organizatorami tych zabaw są nasi studenci, co jest najlepszym dowodem na to, że studenci oczekują form bezpośredniego kontaktu.
Czy w ten sposób zdobyta wiedza się do czegoś przydaje? Z pewnością nie przekłada się wprost na pracę moją i moich kolegów. Nadaje jednak zdecydowanie ludzkiego wymiaru procesowi studiowania. Myślę, że nie tylko nam łatwiej jest wówczas dojrzeć w studentach ludzi z rozmaitymi problemami, ale także z ambicjami i marzeniami. A i my przestajemy być jedynie bezosobowymi, pozbawionymi wyrazu etatowymi „nadawaczami”. Nie wiem, czy w ten sposób buduje się rzeczywiste relacje partnerskie, ale myślę, że każdemu jest milej uczyć się nie w anonimowej grupie osób, które ledwo się zna. Studenci przynoszą ze sobą na studia swoje zagadki. Odkrywanie ich stanowi dla mnie największą przyjemność w pracy na uczelni. A jeśli jeszcze te odkrycia pomagają mi we wskazywaniu studentom, jak fantastyczne możliwości w nich tkwią, wówczas mam już pełnię zawodowej i takiej zwyczajnej, ludzkiej satysfakcji.
Na zakończenie muszę dorzucić jedną uwagę. Kiedy mój genialny student obronił już swoją pracę magisterską i został przyjęty na studia doktoranckie, zaproponowałem mu, by zaczął do mnie mówić po imieniu. Nie przystał jednak na tę propozycję, więc nadal jestem „panem profesorem”. Ja w stosunku do studentów też wolę formy „pani” i „pan”. Pozostanie przy zasadach dobrego wychowania absolutnie nie musi oznaczać podtrzymywania hierarchii i wzmacniania barier. Wystarczy nie bać się studentów. I po prostu ich lubić.
dr hab. Radosław Rybkowski, prof. UJ
dyrektor Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ
Świetne przemyślenia odnośnie studentów i ich postrzegania. Jako dydaktyk bardzo popieram! Z pozdrowieniami dla autora