To jeden z tych zapomnianych naukowców, którzy w pewnym momencie swojej kariery cieszyli się światową sławą. Jego wiedza i umiejętności były na bardzo wysokim poziomie – mówi w wywiadzie dla FA Dagmara Bożek z Instytutu Geofizyki PAN, współautorka, wraz z Katarzyną Dąbkowską, książki „Henryk Arctowski. W świecie myśli”.
Kim tak naprawdę był pionier polskiego polarnictwa, 26-letni kierownik naukowy pierwszej całorocznej wyprawy do Antarktyki na statku „Belgica”? Odpowiedzi na to pytanie szukały przez blisko pięć lat autorki biografii Henryka Arctowskiego, która będzie miała swoją premierę 11 września. Z Dagmarą Bożek z Instytutu Geofizyki PAN, popularyzatorką wiedzy o regionach polarnych, dwukrotną uczestniczką wypraw do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie i Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego, rozmawia Mariusz Karwowski.
To naprawdę pierwsza biografia Arctowskiego?
Tak, do tej pory przy okazji różnych konferencji naukowych powstawały jedynie artykuły biograficzne. Najbardziej pełnym i szczegółowym jest ten autorstwa prof. Aleksandra Kosiby w Acta Geophysica Polonica, który ukazał się tuż po śmierci Arctowskiego. Oprócz tego nie ma po polsku równie obszernej publikacji. Wszyscy, którzy później odnosili się do faktów z życia naszego bohatera, najczęściej bazowali na tym jednym artykule. Zatem, tak, to pierwsza biografia.
Aż dziwne, wziąwszy pod uwagę jego zasługi dla polskiej nauki.
Jesteśmy w kontakcie z prof. Patrickiem de Deckkerem z Australii, który właśnie pisze książkę o wyprawie „Belgiki” i w przyszłym tygodniu przyjeżdża do Polski na wykład jej poświęcony. Bardzo ceni Arctowskiego, dla niego to właśnie jeden z tych zapomnianych naukowców, którzy w pewnym momencie swojej kariery cieszyli się światową sławą. Na potrzeby swojej książki przeanalizował wszystkie publikacje naukowe Arctowskiego, jakie ten stworzył w związku z wyprawą, wszystkie raporty naukowe, i twierdzi, że to niesamowity dorobek, jak na kogoś przed „trzydziestką”. Dowodzi to, że wiedza Arctowskiego i jego umiejętności były na bardzo wysokim poziomie.
Jako kto jawi się Arctowski na kartach waszej książki?
Poznajemy go dzięki pamiętnikom, które pisał w latach 1901–1909. To dosyć ciekawy okres w jego życiu – dopiero co wrócił z Antarktyki, mieszkał i pracował w Belgii jako asystent w królewskim obserwatorium meteorologicznym. Nie był jednak do końca szczęśliwy z tego, czym się zajmuje, czyli analizy danych z wyprawy. Wykonał gigantyczną pracę, której w takim wymiarze nie zrobił chyba żaden inny uczestnik wyprawy – pamiętajmy, że był jej kierownikiem naukowym – i w pamiętnikach dawał upust swoim emocjom. Bardzo często pojawia się tam fraza „w świecie myśli”, od której wzięłyśmy tytuł. Arctowski marzył o stanie permanentnego skupienia, w którym mógłby przebywać w świecie myśli, sam ze sobą, kiedy nikt inny by mu nie przeszkadzał i kiedy nie musiał wykonywać tej całej „głupiej” roboty. Da się wyczuć, że nie przepadał za pracą w obserwatorium. To tytułowe stwierdzenie pojawia się też np. w kontekście konfliktów z żoną. Pobrali się z Jane w 1900 roku, pierwsze miesiące były bardzo burzliwe, żona go ciągle denerwowała. Często brakowało im pieniędzy na opał, na podstawowe potrzeby, bo jednak ich sytuacja finansowa była mocno niestabilna, i wtedy także pojawiała się chęć ucieczki z tego świata, trudnego, naznaczonego wieloma drobnymi, czasem uciążliwymi codziennymi obowiązkami. Tak naprawdę pociągał go świat idei i myślę, że to „w świecie myśli” doskonale opisuje go jako człowieka.
Czuł jakąś szczególną więź z Polską czy jednak bardziej związany był z Belgią, która tyle mu przecież zaoferowała?
Urodził się w Warszawie, która była wówczas pod zaborem rosyjskim, w rodzinie o niemieckich korzeniach. W domu na pewno mówiło się jednak w języku polskim. Rodzice wysłali go do gimnazjum w Inowrocławiu, który znajdował się z kolei pod zaborem pruskim. Nauczanie odbywało się po niemiecku. Spotkał się tam z szykanami, dlatego że mówił po polsku, mimo że na pewno znał także niemiecki. Jego nazwisko rodowe to Artzt. Właśnie z powodu prześladowań narodowościowych nie ukończył gimnazjum, które jak na tamte czasy miało bardzo wysoki poziom. Rodzice podjęli decyzję, żeby syn kontynuował edukację w Belgii.
Później studiował m.in. na Sorbonie, dużo podróżował, bywał choćby w Londynie, znał języki, stał się jednym słowem obywatelem świata. W okresie studenckim wystąpił o zmianę nazwiska na Arctowski i tak zaczął podpisywać swoje publikacje. Ciekawe, że w pamiętnikach Fredericka Alberta Cooka, czyli późniejszego domniemanego odkrywcy bieguna północnego, występuje jako Rosjanin. Wynika to pewnie z tego, że pochodził z zaboru rosyjskiego, Polski nie było wtedy na mapie, a Amerykaninowi trudno było zrozumieć ówczesną sytuację geopolityczną.
Ten międzynarodowy wątek w biografii Arctowskiego wydaje mi się niezwykle istotny, jeśli chcemy dotrzeć do jego polskości. Co do atrakcyjności tej „belgijskiej oferty” nie byłabym taka pewna. Po powrocie z dwuletniej wyprawy nie był wcale szczęśliwy. Owszem, dużo pisał, publikował, miał niesamowite zasługi jako naukowiec, ale cały czas czuł się bardzo niedoceniany. Miał wrażenie, że marnuje swój talent. W jego historii umykała do tej pory ważna kwestia – wystąpił mianowicie o obywatelstwo belgijskie. Oczywiście, jak najbardziej zasługiwał na to, żeby je otrzymać, ale dyskusja o przyznaniu mu go trwała kilka lat. W swoich pamiętnikach pisze, że dla niego cała prawa jest wstrętna, ma poczucie, że handluje swoją polskością. Co by znaczyło, że polskość w nim tkwiła cały czas. Miał jednak świadomość, że nowe obywatelstwo bardzo by mu pomogło wskoczyć na inny poziom życia, zdobyć lepsze kontakty naukowe. Ostatecznie nie przyznano mu tzw. wielkiej naturalizacji, tylko małą, za którą musiał w dodatku zapłacić. Wybuchł ogromny skandal, prasa belgijska szeroko się na ten temat rozpisywała, cała sytuacja wywołała u Arctowskich tak ogromne rozgoryczenie, że rok później postanowili wyjechać do USA.
Odnoszę wrażenie, że w panteonie polskich uczonych znalazł swoje miejsce trochę na uboczu.
Jestem nieobiektywna z racji tego, że zajmuję się historią polarnictwa, więc dla mnie zawsze był osobą znaczącą. Pracuję w Instytucie Geofizyki PAN, a jednym ze współtwórców polskiej geofizyki był właśnie Arctowski, zatem jest obecny tutaj niemal na każdym kroku. Poza tym jego imieniem nazwano stację polarną, a także okręt hydrograficzny Marynarki Wojennej, są szkoły, którym patronuje, ma także swoją ulicę na warszawskim Ursynowie, no ale już na kamienicy, w miejscu, w którym się urodził, nie ma żadnej informacji. Wydaje mi się, że w kwestii przywrócenia należnego mu miejsca w panteonie polskiej nauki jest jeszcze dużo do zrobienia i może nasza książka da temu początek.
Gdzie szukałyście materiałów do niej?
Świetnie się dobrałyśmy, Katarzyna jest dokumentalistką, reżyserką, fotografką, z zupełnie innego punktu widzenia wzięła się do analizy źródeł. Zaczęła od wycinków prasowych, fotografii, szukania materiałów filmowych, przeglądania archiwów cyfrowych. Wynalazła prawdziwe perełki, jeśli chodzi o ówczesną prasę, także rekonstrukcję tamtej rzeczywistości, codziennego życia. Do mnie należało zaglądanie do archiwów, m.in. Polskiej Akademii Nauk, Polskiej Akademii Umiejętności, i bibliotek, np. Biblioteki Narodowej czy Biblioteki Jagiellońskiej. Miałam także przyjemność gościć na okręcie ORP Arctowski. Załatwianie formalności trwało prawie rok, ale warto było. Efekty tej wizyty też można znaleźć w książce.
Były jakieś materiały, na których szczególnie wam zależało?
Nie wiedziałyśmy na początku, czy w ogóle jest jakakolwiek szansa na to, że żyją jacykolwiek potomkowie Arctowskiego. Okazało się, że we Wrocławiu mieszkają panie Anna i Małgorzata Buchowieckie, prawnuczki siostry Henryka, Zofii Arctowskiej, po mężu Heller. Nie wiem jak, ale to Katarzyna do nich dotarła. Do tamtego momentu pozostawało to jedynie w sferze naszych absolutnych marzeń. Panie miały bardzo dużo zdjęć, biorąc pod uwagę, że mnóstwo materiałów zaginęło w czasie i po II wojnie światowej. Niestety, nie zachowała się żadna korespondencja rodzinna. Ich babcia, Janina Buchowiecka, traktowała wszystkie zdjęcia, notatki, wspomnienia, korespondencję jako coś, czego się nie przekazuje kolejnym pokoleniom, bo to historie ludzi, którzy odeszli. Więc ona to po prostu wszystko zniszczyła. Na ślad Zofii, siostry Henryka, trafiłyśmy w archiwum PAN, gdzie są trzy listy zaczynające się od słów: „Kochany braciszku”. Byłyśmy skonsternowane, bo jak to, przecież Henryk nie miał żadnego rodzeństwa, nikt o tym nie pisał. Podejrzewam, że nasza książka odkryje jeszcze jakieś historie rodzinne Arctowskiego, niekoniecznie w Polsce, ale może gdzieś za granicą są jeszcze jego potomkowie z innej linii?
Na stronie poświęconej waszemu projektowi przeczytałem, że korzystałyście z ekspertyz grafologicznych pisma Henryka Arctowskiego.
Ten zabieg wymyśliła Katarzyna. Skoro mamy sporo listów Henryka i jego pism z różnych okresów życia, to dajmy to specjaliście, który przeanalizuje i coś z nich wyciągnie. Zebraliśmy korespondencję od 30- i 50-letniego Henryka i na tej podstawie pani grafolog stworzyła dwie ekspertyzy, które w całości publikujemy. Nie należy do tego podchodzić jak do prawdy objawionej, bardziej z przymrużeniem oka, choć w dużej mierze pokrywa się z naszym wyobrażeniem bohatera. Tym niemniej pani grafolog, która współpracuje na co dzień m.in. z policją, zwróciła uwagę i na inne rzeczy. Całość daje pewien trop w odkrywaniu osobowości tego człowieka. Miał bardzo szerokie spektrum zachowań, czasami skrajnych – z jednej strony introwertyk, z problemami w nawiązywaniu kontaktów, ale jednocześnie bardzo ambitny w dążeniu do celu i mający silną potrzebę bycia chwalonym, zależało mu na poklasku. Nie był z pewnością spokojny, szybko się irytował, stresowały go wystąpienia publiczne, w czasie których chodził i postukiwał laską. W pamiętnikach znajdujemy informację, że stosował różne stymulanty, np. strychninę, by poprawić jakość myślenia czy pracy. Miał też okresy, gdy bardzo dużo palił i pił, bo – jak tłumaczył – z jednej strony to go stymuluje, a z drugiej – ma wrażenie, że jego praca naukowa jest bez sensu i chciałby skończyć ze sobą. Dziś byśmy powiedzieli, że był rozchwiany emocjonalnie.
Czy jako naukowiec radził sobie z krytyką?
Z analizy grafologicznej wynika, że miał problemy ze znoszeniem krytyki i źle ją przyjmował. Tworzył wręcz teorie spiskowe mówiące, że ktoś go chce wygryźć z posady, że dawni towarzysze z wyprawy robią wszystko, by mu zaszkodzić. Ocierało się to o paranoję. Inna rzecz, że przy okazji drugiej belgijskiej wyprawy antarktycznej, z której finalnie nic nie wyszło, żalił się, iż dużo osób go krytykuje. Nie radził sobie z tym, przedstawiał to tak, jakby sam był zaangażowany w to przedsięwzięcie, nikt mu nie chce pomóc, wszyscy tylko przeszkadzają i spiskują za jego plecami.
Nie doczekał powstania w Antarktyce polskiej stacji polarnej, a przecież była to jego życiowa idée fixe. Czuł się w związku z tym niespełniony?
Rzeczywiście, Arctowski myślał o polskiej obecności w Antarktyce, żeby nasi naukowcy mogli tam regularnie jeździć i prowadzić badania. Nie natrafiłyśmy jednak na wyraźny ślad rozgoryczenia, że nie doczekał tego za swojego życia. Frustrowało go zapewne to, że wyjeżdżając tuż przed wybuchem wojny do USA stracił tak naprawdę wszystko, cały swój dorobek, bibliotekę, która liczyła ponad 20 tys. pozycji. To musiało spowodować rozczarowanie. Natomiast wydaje mi się, że poczucie misji, które towarzyszyło mu przez całe życie, mogło to w pewien sposób równoważyć. Do końca swoich dni robił wszystko na rzecz polskiej nauki i Polski w ogóle. Trafiłyśmy na bardzo bogatą korespondencję od osób, które prosiły go o pomoc w przeróżnych sprawach: od wysyłki cukru i masła do Polski, przez wsparcie przy pisaniu publikacji naukowej czy wysłanie książki na jakiś konkretny naukowy temat, aż po załatwienie wizy lub pracy. On starał się im wszystkim pomóc. Był człowiekiem-instytucją, jego żona, Jane, też się bardzo mocno w to wszystko angażowała. Poczucie, że trzeba to robić, że to ważne, mogło mu w jakiś sposób pomóc przezwyciężyć trudne życiowe doświadczenia. Warto jeszcze wspomnieć, że Henryk miał zwyczaj pisania listów do swoich współpracowników, przyjaciół, które kończył frazą: „Rób pan swoje i pracuj”. Ta praca intelektualna miała dla niego najwyższą wartość.
Kim dziś, po pięciu latach zbierania materiałów i pisania książki, jest dla ciebie Arctowski?
Myślę, że nie był łatwym człowiekiem w relacjach, jesteśmy zgodne z Katarzyną co do tego, że gdybyśmy się z nim spotkały, to pierwsza rozmowa mogła być burzliwa. Natomiast sama odnajduję w nim pewien wzorzec, bo nie ukrywam, że też jestem idealistką, muszę mieć poczucie misji, które by mnie napędzało w pracy. On miał ideę, która go prowadziła przez życie, wierzył w postęp, naukę, mimo wielu trudnych doświadczeń nie poddawał się, za każdym razem dzięki temu podnosił się z kolan. Dla mnie jest to niezwykłe i cieszę się, że mogłam w tej blisko pięcioletniej intensywnej podróży przez życie Henryka uczestniczyć i czerpać z tego naukę dla siebie.
A co z filmem, który też zapowiadałyście swego czasu?
„Arctowski” to w zasadzie pomysł Katarzyny, która jest filmowcem i wymyśliła sobie, że zrobi film o Henryku Arctowskim. Zebrała naprawdę sporo materiału do wykorzystania i odezwała się do mnie, czy bym nie napisała książki. Poznałyśmy się przy okazji mojego reportażu „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”, Katarzyna jest jedną z bohaterek tamtej publikacji. Zaproponowałam, że razem napiszemy książkę. To był strzał w dziesiątkę. Książka ukaże się za kilka dni, po polsku i po angielsku, liczę na jej pozytywny odbiór także za granicą. Film natomiast dalej nie powstał, głównie z powodów finansowych, choć pojawiło się ostatnio światełko w tunelu, bo jedna z telewizji wyraziła zainteresowanie. To dobrze, Arctowski zasługuje także na porządny dokument filmowy.
Rozmawiał Mariusz Karwowski