Aktualności
Badania
20 Września
Opublikowano: 2024-09-20

FOSTERLANG: języki mniejszości powodem do dumy

Mapę drogową kapitału językowego, zawierającą zestaw krótko-, średnio- i długoterminowych strategii wspierania różnorodności językowej w Europie, uwzględniających zarówno grupy rdzenne, jak i migrantów, tworzą naukowcy uczestniczący w międzynarodowym projekcie FOSTERLANG. Liderem konsorcjum jest Uniwersytet Warszawski.

Czternaście instytucji z Francji., Hiszpanii, Holandii, Wielkiej Brytanii, Austrii, Irlandii, Norwegii i Polski bierze udział w projekcie FOSTERLANG (Fostering Linguistic Capital: A Roadmap for Reversing the Diversity Crisis and Activating Societal Benefits in Europe). Z jego koordynatorką prof. Justyną Olko, a także dr Joanną Dolińską, dr Katarzyną Wojtylak i Joanną Maryniak, badaczkami z Wydziału „Artes Liberales” i Wydziału Neofilologii Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Aneta Zawadzka.

Jakiej humanistyki nam dzisiaj potrzeba?

Justyna Olko: Przede wszystkim dobrze finansowanej i transparentnie ewaluowanej. Oczywiście z zachowaniem kryterium doskonałości naukowej. Rzetelność i wysoki poziom badań są bezsprzecznie wymogami, które w ocenie eksperckiej powinny być brane pod uwagę, tak w humanistyce, jak i w pozostałych dziedzinach. Nie widzę powodu, żebyśmy mieli być traktowani w odmienny sposób. Nie jesteśmy przecież pseudonauką. Czasami spotykam się jednak z sytuacjami, w których badacze z innych dziedzin próbują nas deprecjonować. Podejmują się oceny charakteru badań, publikacji czy projektów jako jedyną miarę przyjmując własną perspektywę dyscyplinarną i własne wyobrażenia. W efekcie pojawiają się potem krytyczne opinie względem humanistyki, które w żaden sposób nie odzwierciedlają faktycznej wartości badań prowadzonych w tej dziedzinie. Wydaje mi się, że niestety takie postawy wynikają w dużej mierze z ignorancji i nieznajomości specyfiki, teorii i metod humanistyki.

To surowa ocena.

J.O.: Czy oczekiwanie równego traktowania dziedzin i dyscyplin można nazwać surową oceną? Zarówno ja, jak i członkowie mojego zespołu świadomie przekraczamy granice. I te dyscyplinarne, i te istniejące między akademią a otoczeniem społecznym. Ostatnio w recenzji dostałam pouczenie, żeby nie mylić nauki z aktywizmem. W naszym przypadku nie ma jednak mowy o „pomyłce” w tym kontekście. Zawsze kluczową sprawą jest rozwiązanie problemu badawczego i zmierzenie się z wyzwaniem społecznym, z zachowaniem transparentnego upozycjonowania. Aby osiągnąć ten cel każdorazowo zastanawiamy się nad doborem odpowiednich metod. Stoimy na stanowisku, że każdej z nich można się nauczyć. Taki styl pracy pomaga nam zdobyć się na autorefleksyjność w stosunku do nich.

Co to w praktyce oznacza?

J.O.: Oceniamy krytycznie ich wiarygodność, adekwatność kulturową i potencjalną szkodliwość społeczną. Niezmiennie zadajemy sobie pytania, w jaki sposób prowadzić badania, aby były etyczne i zgodne z paradygmatem partycypacyjnym i dekolonialnym. Niestety, poza humanistyką prawie nikt nie pochyla się nad tymi zagadnieniami. Nawet badacze reprezentujący nauki społeczne, zwłaszcza te ilościowe. W ogóle mam wrażenie, że wielu osobom trudno jest zdobyć się na samokrytykę i autorefleksję dotyczącą własnych praktyk i standardów badawczych. Zamiast tego liczne grona niejednokrotnie powielają utarte schematy i uprzedzenia dyscyplinarne, mierząc swój sukces głównie liczbą wysoko punktowanych publikacji. Jeśli tak ma wyglądać nauka, to przyznam, że budzi to mój głęboki sprzeciw.

Sprzeciwia się pani także umniejszaniu roli języków mniejszościowych. Ich docenieniu służyć ma projekt FOSTERLANG.

J.O.: Rzeczywiście, zaczynamy realizować międzynarodowy projekt, którego celem będzie wypracowanie strategii wspierania różnorodności językowej w Europie. Partnerować nam będą zarówno polskie, jak i zagraniczne uczelnie oraz inne podmioty, m.in. Stowarzyszenie Wilamowianie, łemkowska Ruska Bursa czy kaszubska Naja Szkòła.

Mapa projektu obejmuje 48 języków, w tym euskarę z Kraju Basków w Hiszpanii. Sami Baskowie przez lata chyba czuli kompleksy, mówiąc, że nadaje się ona do rozmów z dziećmi i psami.

fosterlangJ.O.: Język baskijski jest chyba jednym z najlepiej rozwijających się języków mniejszościowych w Europie. Stanowi modelowy przykład tego, jak dzięki staraniom wielu ludzi i środowisk można sprawić, by język przez długi czas dyskryminowany, kontestowany i wykorzeniany, zachował nie tylko swoją żywotność, ale stał się także w pełni funkcjonalny. Dziś sporo lokalnych biznesów prowadzonych jest w euskara. Baskom udało się także przekonać wielu imigrantów osiedlających się w ich kraju, że warto zainwestować w naukę tego języka. Chcemy skorzystać z doświadczeń ludzi zajmujących się baskijskim, aby stały się inspiracją dla innych grup mniejszościowych.

W Polsce tę rolę pełnić będą Wilamowianie?

J.O.: Chcę podkreślić, że w przypadku Wilamowic mamy do czynienia z niezwykłym fenomenem. To, co stało się w tej niewielkiej społeczności w mieście położonym na południu Polski, jest unikatowe na skalę światową. Otóż lokalni aktywiści sprawili, że na przestrzeni kilku lat pojawiło się kilkudziesięciu nowych użytkowników tego języka. Jest to zasługa Justyny Majerskiej-Sznajder, wieloletniej członkini naszego zespołu, oraz Tymoteusza Króla z Instytutu Slawistyki PAN, z którym blisko współpracujemy – głównych rewitalizatorów wilamowskiego. Kiedy w 2013 roku zaczynaliśmy pierwszy wspólny projekt, władze gminy zgodziły się wprowadzić język wilamowski do szkoły. Później jednak aktywiści zdecydowali, by wdrożyć inny, bardziej wszechstronny i relacyjny model przekazu języka. Ich propozycja zakładała naukę poprzez bezpośrednie interakcje z najstarszymi członkami społeczności i różne aktywności: śpiew, taniec, teatr czy literaturę.

Na wilamowski przetłumaczono np. „Małego Księcia”.

Joanna Maryniak: Rzeczywiście, razem z Tymoteuszem Królem jesteśmy autorami tego przekładu. Jako ciekawostkę dodam, że książka Antoine’a de Saint-Exupéry’ego to pozycja, która – poza Biblią – została przetłumaczona na najwięcej języków świata. W Paryżu istnieje nawet sklep specjalizujący się wyłącznie w sprzedaży różnych wariantów tej książki. Myślę, że można to uznać za pewien fenomen, iż ta niewielka objętościowo powiastka zrobiła tak gigantyczną karierę, urastając wręcz do rangi istotnej pozycji literatury światowej. W pewnym momencie stała się wręcz oznaką aspiracji danego języka do rewitalizacji. Nie mogło więc zabraknąć jej wersji wilamowskiej.

Wilamowianie doświadczyli wielu prześladowań. Czy powrót do utraconego języka może stanowić dla społeczności swoiste katharsis?

J.O.: Często się zapomina, że przejście na język dominujący i asymilacja stanowią pułapkę. Takie działania tylko pozornie oznaczają wtopienie się w tłum i ochronę przed dyskryminacją czy też możliwość podążania łatwiejszą ścieżką awansu społecznego.Towarzyszy im bowiem często trauma związana z utratą własnego języka. W każdej grupie, z którą prowadzimy badania, zawsze dostrzegamy podobny schemat. Otóż ludzie, którzy nie przekazali dzieciom języka, bo chcieli oszczędzić im cierpień, żyją teraz w poczuciu klęski, obwiniając się o popełniony błąd. Taka sytuacja z pewnością nie buduje ich dobrostanu ani poczucia wartości. Ich dzieci także doświadczają wykorzenienia. Z jednej strony często rozumieją język swoich dziadków czy rodziców, z drugiej same nie mogą podjąć rozmowy, bo nie mają aktywnych kompetencji.

A może nie chcą rozmawiać? Dla niektórych ważna jest atrakcyjność języka i jego zakorzenienie w teraźniejszości. Część młodych Basków, jak opowiadała mi dr hab. Katarzyna Mirgos z Uniwersytetu Gdańskiego, wybiera hiszpański, bo jest uosobieniem ważnej dla nich kultury popularnej. Euskara bywa natomiast kojarzona ze szkołą.

J.M.: Oczywiście, język w pierwszej kolejności służy do komunikacji. Jeśli otoczenie nie zostanie dostosowane do tego, by młodzi ludzie mogli w wygodny sposób funkcjonować wyłącznie albo w pierwszej kolejności w swoim języku, to oni wybiorą ten narzucony przez grupę dominującą. Dlatego właśnie projekt FOSTERLANG ma dotyczyć myślenia o zmianie postaw, ich pozytywnej transformacji, także jeśli chodzi o legislację – w stosunku do języków mniejszościowych. To ma być mapa drogowa działań na różnych poziomach.

Badaczka z Gdańska przytoczyła także historię z dzieciństwa pewnego mężczyzny. Pamiętał, jak czuł się zażenowany, kiedy widział swojego ojca zamawiającego w euskara kawę w barze i kelnera odpowiadającego po hiszpańsku, że nie rozumie. Wstyd, aby nie być posądzonym o przynależność do grupy, która nie stanowi większości, jest chyba silną emocją?

J.O.: Wstyd jest rzeczywiście powszechnie działającym mechanizmem, chociaż wydaje mi się, że akurat, jeśli chodzi o Kraj Basków obecnie stracił na aktualności. Tendencja kojarzenia euskary z zacofaniem w czasach dyktatury generała Franco w Hiszpanii była bardzo widoczna. Można nawet powiedzieć, że wręcz stanowiła kluczowy element dominującej ideologii językowej. Ale od wielu lat jest ona bardzo skutecznie przełamywana. Oczywiście są nadal liczne miejsca i przestrzenie, w których baskijski nie jest wystarczająco obecny, ale w głównym obszarze prestiż języka został przywrócony czy może, lepiej powiedzieć, zbudowany. Poczucie wstydu natomiast z pewnością nadal spotykamy wśród członków rdzennych społeczności w Meksyku, a czasem nawet w przypadku Kaszubów, Ślązaków czy Łemków. Wynika to z faktu, że cały czas mamy do czynienia z postawami społecznymi, negatywną stereotypizacją i przekazem ze strony organów państwowych negującymi wartość tych języków mniejszości. Łączy się je z brakiem wykształcenia, kulturą wiejską lub nawet zagrożeniem dla spójności państwa!

Joanna Dolińska: Zgadzam się z tym, że niektóre osoby nie tylko na Kaszubach, na Śląsku czy wśród Łemków czują wstyd, gdy mówią w swoim języku. Takie zachowania można czasem zaobserwować na Podlasiu, gdzie współistnieje wiele różnych odmian języka. Jeden z moich rozmówców miał zwyczaj bagatelizowania znaczenia swojej mowy. Nazywał ją „prościutką gwarą”, w której niewiele można wyrazić. Ale już podczas naszych dłuższych konwersacji, gdy dowiedział się, że języki Podlasia stanowią podstawę poważnego naukowego dyskursu, jego nastawienie zaczęło się zmieniać. Sama byłam świadkiem rozmowy, w której ze swadą opowiadał gościowi z zagranicy o tym, że w jego regionie mówi się „specyficznym językiem”. Dziś coraz częściej posługiwanie się językiem mniejszości staje się powodem do dumy.

Z innym rodzajem wstydu spotkałam się w Brazylii. Kiedy chciałam porozmawiać z ludźmi polskiego pochodzenia, większość nie chciała mówić w naszym języku. Uważali, że nie znają go dobrze i bali się, że zostaną potraktowani jak osoby, które nie potrafią składnie się wysławiać.

Katarzyna Wojtylak: Miałam niedawno podobne doświadczenie. Jestem lingwistką opisującą języki rdzenne z Amazonii od ponad 13 lat. Ostatnio rozmawiałam z panem pochodzącym z grupy Bora właśnie o wstydzie mówienia swoim językiem. Jeszcze przed spotkaniem założyłam, że nasza konwersacja dotyczyć będzie tego rodzaju wstydu, o którym wspominała Joanna Dolińska, czyli wynikającego z poczucia niższości. Tymczasem okazało się, że mój rozmówca nie używa języka Bora, bo nie czuje, że mówi w nim dostatecznie dobrze. Poczucie własnej niedoskonałości skutecznie blokuje w nim chęć komunikacji.

J.O.: Dodam tylko, że te dwa rodzaje wstydu, o których rozmawiamy, wszędzie współistnieją. Jeden związany z obawą przed mówieniem we własnym języku, drugi z poczuciem niepewności, że nie mówimy w nim wystarczająco dobrze.

Rozpieszczajmy ostatnich żyjących użytkowników języka mniejszościowego – zachęca prof. António Bárbolo Alves z Akademii Nauk w Lizbonie. Czyżby wraz z ich śmiercią znikała szansa na jego naukę?

J.M.: To pytanie budzi mój zdecydowany sprzeciw. Łacina czy starożytna greka też od dawna nie mają żywych użytkowników wychowanych w tych językach, a cały czas są nauczane. Ale żeby nie sięgać do tak wielkich przykładów, powiem o bardzo małym języku, który też w pewnym momencie zanikł albo, jak mówią niektórzy, zasnął, czyli do języka Manx z wyspy Man. Jego ostatni rodzimy użytkownik zmarł w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, co nie przeszkodziło lokalnej społeczności stworzyć prężnie działające struktury nauczania. Dziś istnieją tam dwujęzyczne przedszkole i szkoła.

Chce pani powiedzieć, że nie musimy się martwić?

J.M.: Chcę powiedzieć, że rodzimi użytkownicy nie są niezbędni. Owszem, są bardzo potrzebni, ale nie są absolutnie konieczni. Języka można uczyć zrobiwszy kurs albo mając właściwą dokumentację. Z pomocą przychodzą także osoby, które taką znajomość wyniosły z domu. Ponadto mogą go uczyć osoby wykształcone i wyspecjalizowane w dydaktyce, ale także ludzie bez przygotowania metodycznego.

K.W.: W ramach projektu FOSTERLANG współpracujemy z Uniwersytetem Kraju Basków w Bilbao. Kiedy rozmawiałam z osobą, która będzie na tej uczelni prowadzić jeden z naszych modułów, dowiedziałam się, że pracuje tam kilku wykładowców, notabene Polaków, którzy uczą baskijskiego. Odnosząc się więc do tego, o czym mówiła Joanna Maryniak – języka mogą uczyć ludzie, którzy niekoniecznie na co dzień go używają. To mogą być językoznawcy posiadający ogromny zasób wiedzy, ale też ci, którzy nie mają wykształcenia akademickiego, a po prostu fascynuje ich dany język.

J.D.: Na swojej badawczej drodze spotkałam osobę, która choć nie dysponuje przygotowaniem dydaktycznym, od lat uczy swojego języka. Mówię tu o rybaku ze społeczności nomadów morskich zamieszkujących wyspę Koh Lanta w południowej Tajlandii. Otóż ten pan w każdy piątek w lokalnej szkole podstawowej uczy języka Urak Lawoi’. Wcześniej robił to w ramach projektu finansowanego przez jeden z głównych uniwersytetów w Tajlandii, teraz natomiast działa charytatywnie.

Trudno mi uwierzyć, że zawsze wszystko wygląda tak optymistycznie.

J.O.: Wręcz przeciwnie. Nauczanie języków zagrożonych to ogromne wyzwanie. Jedna z naszych współpracowniczek z Meksyku chciała nauczać dzieci z sąsiedztwa języka nahuatl. To było ważne nowatorskie przedsięwzięcie w społeczności, w której przekaz języka w domu bardzo osłabł lub całkiem zanikł kilkadziesiąt lat temu. Kiedy ją poznaliśmy, była bierną użytkowniczką nahuatl, ponieważ rodzice mówili do niej po hiszpańsku, mimo że sami świetnie posługują się nahuatl. W pewnym momencie zaczęła w nim trochę mówić, ale nie w sposób systematyczny, stąd też trudno jej było uczyć efektywnie. Nie miała dużego wsparcia w społeczności, ale z rozmów, które w tym czasie prowadziliśmy, wynikało, że wiele osób niejako zdjęło z siebie odpowiedzialność za przekazywanie języka dzieciom i wnukom, przerzucając ciężar nauki na zaangażowaną i pełną zapału osobę. W pewnym sensie mogło to zmniejszać poczucie winy wśród dorosłych, którzy nie przekazali dalej języka, ale mieli poczucie, że mimo tego on całkiem nie zaniknie. My jednak wiemy, że taki model się nie sprawdza. Często kończy się na tym, że dzieci nauczą się kilku piosenek, pozdrowień czy rzeczowników. I tyle. Nie będą mówić w języku przodków. Tak też niestety stało się w tym przypadku. Potrzeba większego zaangażowania i wsparcia społeczności.

Nie lepiej zainwestować w model szkolny?

J.O.: Problem polega na tym, że szkoła często jest sztucznym środowiskiem. Tym bardziej, że lekcje języka mniejszościowego są zwykle opcjonalne i obejmują niewielką liczbę godzin. Chcę wyraźnie powiedzieć, że tam, gdzie nie ma modelu immersyjnego, tam nie może być mowy o skutecznej nauce. Potrzeba budowy lub wzmacniania poczucia przynależności i wspólnoty. Bez wspierającego otoczenia trudno liczyć na osiągnięcie rzeczywistych efektów. Gdyby było tak jak dawniej, że w danym regionie wszyscy w sposób naturalny uczą się lokalnych języków, nie mielibyśmy dziś problemu z ich zanikaniem. Dziś oddolna wielojęzyczność mogłaby zostać częściowo przywrócona, jeśli postawilibyśmy na solidną edukację, tak jak dzieje się to chociażby w Kraju Basków. Mam nadzieję, że w Polsce także kiedyś do tego jeszcze dojdziemy, zanim będzie za późno.

Trzeba jeszcze przekonać rodziców. Oni mając do wyboru kształcenie swoich dzieci, stawiają jednak na języki większości.

K.W.: Według mnie w społeczeństwie panuje przekonanie, że powinniśmy uczyć dziecko takiego języka, z którego potem będzie miało konkretny pożytek. Jeśli więc na przykład Polacy z rodzinami wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, to wychowują tam dzieci w języku angielskim. Rezygnują z polskiego, uznając, że jego znajomość w danym środowisku nie będzie przydatna. Z lingwistycznego punktu widzenia wygląda to zupełnie inaczej. Każdy język uczy człowieka poznawać świat, a im więcej ich znamy, tym więcej pojawia się perspektyw na życie i tym bardziej jesteśmy otwarci na różne możliwości. Od strony kognitywnej wielojęzyczność przynosi same korzyści, takie jak lepsza pamięć i koncentracja, większa elastyczność w myśleniu i rozwiązywaniu problemów, opóźnienie procesów starzenia się mózgu, poprawiona percepcja i uwaga, a także rozwinięta empatia i głębsze zrozumienie innych kultur.

J.M.: Dodam tylko, że nikt nie oczekuje, iż wszystkie dzieci na świecie będą uczyły się wszelkich możliwych języków mniejszościowych. Chodzi bardziej o to, aby osoby mieszkające w konkretnym regionie, w którym dany język stanowił część naturalnej konstelacji wielojęzycznej, będą go znały i umiały się nim posługiwać. Nie do przecenienia jest także możliwość zachowania lokalnej kultury i skuteczniejsze zwalczanie skutków traumy historycznej. W projekcie Językowe antidotum prowadziliśmy badania dotyczące tego, jak zachowanie języka dziedziczonego wpływa na zdrowie psychiczne i fizyczne jednostek oraz na funkcjonowanie społeczności. Okazało się, że brak przekazu międzypokoleniowego niesie za sobą szereg negatywnych konsekwencji. Oczywiście trudniej jest wytłumaczyć ludziom, że dzięki znajomości na przykład wilamowskiego uda im się zrobić karierę w korporacji. Mogą za to lepiej funkcjonować w swojej społeczności. To jest zupełnie inny rodzaj dobrych stron.

Ale jak je dostrzec?

J.O.: Znowu powołam się na przykład Wilamowian. Kiedy rozpoczęliśmy realizację wspólnego projekt zależało nam, żeby pokazać rodzicom korzyści płynące z wielojęzyczności. Zaprosiliśmy prof. Ewę Haman z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizującą się w psycholingwistyce dziecięcej, której udało się przekonać rodziców, że wilamowski nie tylko wzmocni więzi z miejscem, ale także ułatwi dzieciom naukę innych języków. W efekcie tych działań na zajęcia zapisało się kilkadziesiąt chętnych osób, z których, co ważne, wiele kontynuowało później naukę. Wśród nich są dzisiejsi, nowi, aktywni użytkownicy wilamowskiego.

Czyli sukces?

J.O.: Zdecydowanie. Dlatego właśnie uważam, że warto podejmować trud i rozmawiać z rodzicami, bo kiedy język zaczyna zanikać, to oni pierwsi podejmują decyzję, żeby dzieciom oszczędzić nauki. Pracuję teraz w Meksyku w regionie, gdzie współistnieją dwa języki: nahuatl i totonacki. Często słyszę od moich współpracowników, że oni z rodziną rozmawiają po totonacku, ale do dzieci mówią po hiszpańsku. Kiedy pytam, dlaczego tak robią, wielu z nich jako powód wskazuje fakt, że ich zdaniem totonacki jest na tyle trudny, iż z jego nauką należy poczekać. Tymczasem nie można dziecku zrobić większej krzywdy niż uczyć go na późniejszym etapie języka, który jest strukturalnie znacznie prostszy i którego i tak się nauczy, bo wszędzie go słyszy.

Nie odnosi pani jednak wrażenia, że to większość dyktuje warunki?

J.O.: Mam oczywiście świadomość, że są języki o niekwestionowanej wartości rynkowej, na których znajomości zarobimy najwięcej. Tylko, że mówimy tu o językach ustandaryzowanych w sztuczny sposób. Tymczasem ten „standard” podcina korzenie języków lokalnych, których siłą jest różnorodność i oddolna żywotność. Dlatego główną ideą projektu FOSTERLANG jest uwidocznienie kontestowanego oddolnego kapitału językowego osadzonego w różnorodności. Można i warto go aktywować i rozwijać razem z innymi aspektami kapitału ludzkiego, na przykład ze społeczno-ekonomicznym.

K.W.: Spróbujmy spojrzeć na to, o czym rozmawiamy z nieco innej strony. Amazonia, w moim przekonaniu, od lat stanowi wyraźny obraz pewnych zjawisk, które w Europie często pomijamy. Jednym z nich jest głęboka więź z miejscem. W Amazonii przywiązanie do terytorium ma kluczowe znaczenie, ponieważ zamieszkują je nie tylko ludzie, ale także duchy przodków. Warto podkreślić, że w tej części świata przestrzenie duchowe i materialne są równorzędne. Utrata języka zamyka dostęp do komunikacji z jednym z tych wymiarów. Poza tym liczy się kwestia lokalnych ekonomii, tego, w jaki sposób człowiek podchodzi do środowiska i jak się o nie troszczy. Dzieci pozbawione rodzimego języka nie znają nazw roślin czy zwierząt. Nie wiedzą, które z nich są lecznicze, a które niebezpieczne. W konsekwencji przestrzeń, w jakiej żyją, przestaje należeć do nich. To właśnie jest głębszy wymiar utraty języka.

J.O.: Kiedy słuchałam Kasi przypomniała mi się piękna opowieść ludu Diné (Nawaho). Dawno, dawno temu, wszyscy mówili w języku Diné i bez problemu porozumiewali się ze zwierzętami i roślinami. Potem utracili tę zdolność i teraz już nie rozumieją mowy innych istot. Trudno o lepsze podsumowanie zagubienia związku czy osłabienia więzi z miejscem niż utrata wiedzy ekologicznej, która przecież pozwala na rozwijanie zrównoważonych relacji z otoczeniem, dbanie o zasoby i dobre życie.

Ta strata widoczna jest także na innym poziomie. Teoria lingwicyzmu mówi, że języki mniejszościowe są zabijane przez języki i kultury silniejsze.

J.O.: Kiedyś sama używałam sformułowania „języki zabójcy”, ale dziś uważam, że zagrożenie tkwi nie w samych ekspandujących językach, ale w innych mechanizmach i problemach. Dostrzegam je w istniejących politykach językowych, dyskryminacji i zachowaniach grup większościowych. Wpływ na to ma także paradygmat i ideologia państw narodowych. W takim modelu zwykle ignoruje się fakt istnienia różnorodności językowo-kulturowej funkcjonującej na określonym terytorium. Nawet jeśli dojdzie do tego, że owa różnorodność zostanie dostrzeżona, to najczęściej następuje jej redukcja do bezpiecznej i „niegroźnej”, symbolicznej warstwy. W praktyce oznacza to akceptację mniejszości i odmienności wyłącznie w kontekście oryginalnych strojów, kulinariów albo poezji.

Ale to właśnie wyróżnia się w przekazie dotyczącym mniejszości.

J.D.: Moim zdaniem dzieje się tak między innymi dlatego, że z owego folkloru można czerpać konkretne korzyści. Weźmy przykład Tajlandii. Jej górzyste tereny północne zamieszkuje wiele społeczności mniejszościowych. Każda z nich ma odrębny język, kulturę oraz sposób gospodarowania terenem. Mimo to wszystkie nazywa się w dyskursie publicznym mianem „Highland communities”. Ich dziedzictwo kulturowe bywa wykorzystywane do celów komercyjnych. Pod takim szyldem sprzedaje się tekstylia, kawę czy herbatę.

Przed czym tak naprawdę uciekamy, ignorując albo lekceważąc fakt istnienia różnorodności?

J.O.: To jest problem wynikający z fałszywego przekonania, że mniejszości stanowią zagrożenie dla spójności i bezpieczeństwa państwa. Ten mit nie znajduje potwierdzenia w wiedzy naukowej. Ona jasno mówi, że społeczeństwo będzie wówczas spójne, jeśli wszystkie jego grupy będą szanowane wraz z całym swoim bogactwem językowo-kulturowym. Negowanie prawa mniejszości do istnienia budzi brak zaufania społecznego, niezadowolenie, a także poczucie krzywdy. Dlatego właśnie redukcja do tzw. folkloru, choć może wydawać się z pozoru niewinna, w gruncie rzeczy jest bardzo niebezpieczna i szkodliwa na wielu poziomach.

W sukurs powinna przyjść nauka.

J.O.: Na pewno tak, tylko, że na tej drodze stoi brak zaufania. Sytuacja pandemii pokazała dobitnie, że społeczeństwa mają z tym problem. Sądzę, że gdyby badacze mieli na przykład więcej możliwości, żeby kanalizować przekaz dotyczący zalet wielojęzyczności w masowej edukacji, z wieloma kwestiami radzilibyśmy sobie znacznie lepiej. Ubolewam nad tym, że tak niewiele osób korzysta z bazy wiedzy, którą posiadamy.

Może to jest oznaka głębszego kryzysu? W poprzednim roku akademickim na filologię bałtycką na Uniwersytecie Warszawskim było 0,8 chętnych na miejsce. Na innych uczelniach podobnie.

J.O.: Rzeczywiście mamy teraz ogromne problemy, żeby stworzyć tego typu kierunki. Etnofilologia łemkowska została odgórnie zamknięta. Filologia kaszubska na Uniwersytecie Gdańskim cały czas boryka się z problemami. Tymczasem w grupach mniejszościowych jest sporo nauczycieli, którym brakuje profesjonalnego wsparcia. Oni powinni mieć kompetencje pozwalające uczyć języków mniejszościowych w odmienny sposób. Nie jako języków obcych. W takim przypadku ludzie bowiem nigdy nie wyjdą poza podstawowy poziom komunikacji i nie odbudują poczucia wspólnoty oraz więzi z miejscem. Chodzi o stworzenie modelu pozwalającego na całościowe, immersyjne i relacyjne podejście do przekazu, nie tylko języka, ale i wiedzy, która w tym języku jest zakodowana. Tylko to ma sens. To jest kluczowe i o to walczymy, razem z aktywistami językowymi.

Nie sądzi pani, że to walka z wiatrakami?

J.O.: Zdecydowanie nie. Tu właśnie widzę rolę humanistyki, która jest najbliżej człowieka. Najgłębsza refleksja antropologiczna, a także relacje ze społecznościami i środowiskiem, jeśli chodzi o sposób generowania wiedzy wychodzą właśnie z humanistyki. Jej wartością i siłą jest inkluzywność oraz interdyscyplinarność. W naszej pracy możemy używać każdej z metod, która jest właściwa dla rozwiązania problemu. Jeśli potrzebujemy skorzystać z modelowania matematycznego, to robimy to. Jako humaniści widzimy potrzebę nieustannej refleksji. Dla nas bowiem przekraczanie granic i pokonywanie istniejących barier w nauce jest wartością dodaną, a często – nakazem etycznym i wymogiem rzetelności. Natomiast zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają nasz punkt widzenia. Czasami spotykamy się z młodymi badaczami z innych dziedzin, którzy zostali tak wąsko przygotowani w swoim dyscyplinarnym korytarzu, że boją się albo nie chcą, nawet jeśli mają możliwość, wyjść ze swojej strefy komfortu. Jednocześnie powielają uprzedzenia dotyczące humanistyki.

Jak pani reaguje w takich sytuacjach?

J.O.: Staram się dawać pozytywny przykład, jak można przełamywać rozmaite bariery. Usiłuję pokazać, że nie ma sprzeczności między zaangażowaniem społecznym i aktywizmem a rzetelną i społecznie odpowiedzialną nauką. To jest właśnie nasz model. Oczywiście ciągle się uczymy i ulepszamy naszą pracę i nasze praktyki. Nigdy nie mówimy, że osiągnęliśmy stan absolutnego „oświecenia” i wiemy już wszystko. Osobiście cenię sobie, że dyscyplina, w której działamy, ma potencjał i otwartość na autorefleksyjność. To jest niezwykle ważne i nie wyobrażam sobie, że miałabym używać wyłącznie narzędzi, których nauczyłam się, powiedzmy, na etapie doktoratu. To w ogóle nie byłaby nauka, a raczej skostnienie dyscyplinarne.

J.M.: Proszę spojrzeć na to, jak z osiągnięć humanistyki korzystają na przykład duże korporacje. Jakiś czas temu Google dodał do swojego tłumacza dużą grupę języków mniejszościowych. Oznacza to, że – po pierwsze – z pewnością korzystał ze zdobyczy humanistyki w ramach nauki. Po drugie, takie postępowanie to znak, że koncern rozumie ich znaczenie. Jeśli nie sądziłby, że jest w stanie na nich zarobić, z pewnością nie podejmowałby tego typu działań. Moim zdaniem widać jasno, że zdobycze humanistyki po prostu przekładają się na wiele kwestii, w tym także gospodarczych.

J.O.: Poszłabym jeszcze dalej i zaryzykowała twierdzenie, że humanistyka jest fundamentem rozwoju sztucznej inteligencji, a zarazem gwarantem, że pozostanie blisko ludzi i potrzeb grup marginalizowanych.

Rozmawiała Aneta Zawadzka

Od lewej: K. Wojtylak, J. Olko, J. Dolińska
Joanna Maryniak w San Miguel Tenango, Puebla, Meksyk w 2022 roku. Fot. Miłosz Giersz
Wydarzenie kulturalne w języku nahuatl zorganizowane wspólnie ze społecznością San Miguel Tenango. 20.09.2017, szkoła letnia projektu „Zaangażowana humanistyka”, San Miguel Tenango, Meksyk. Źródło: archiwum CRPCC UW
J. Dolińska i Doktor („Moo”) Nan, znawczyni lokalnej wiedzy leczniczej ze społeczności Karen w mieście Samoeng, prowincja Chiang Mail, Tajlandia. Fot. Sumittra Suraratdecha
J. Olko i Rosaura Vasquez, członkini lokalnej społeczności, podczas prezentacji książki prezentującej tradycyjne przepisy kulinarne w języku totonackim, nahuatl i hiszpańskim, powstałej w ramach współpracy Centrum Zaangażowanych Badań nad Ciągłością Kulturową UW z totonackim przedszkolem w Tepango de Rodriguez. Obchody Dnia Kobiet, 08.03.2024, przedszkole w Tepango de Rodriguez, Meksyk. Fot. Patrycja Prządka-Giersz
Aktywista i badacz wilamowski Tymoteusz Król opowiada o doświadczeniach Wilamowian podczas wydarzenia w społeczności San Miguel Tenango. J. Olko tłumaczy na język nahuatl. 20.08.2017, szkoła letnia projektu „Zaangażowana humanistyka”, San Miguel Tenango, Meksyk. Źródło: archiwum CRPCC UW
Od lewej: J. Olko, J. Majerska-Sznajder i J. Maryniak podczas otwarcia Müzeum fu Wymysiöejer Kultür, lipiec 2024
K. Wojtylak oraz Tadave Sandriela Agga Arteagga, wspólnie pracujące nad tłumaczeniem „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry'ego na język Murui. Sierpień 2024, Leticia, Kolumbia. Fot. Diego Ruiz Barbero
Dyskusja (0 komentarzy)