Nauka przez duże K
26 Listopada
Opublikowano: 2024-11-26

Prof. Magdalena Musiał-Karg: Politologia w Polsce się zmienia

Oprócz skupiania się na prowadzeniu badań, musimy – i robimy to coraz częściej – w sposób w pełni świadomy kształtować postawy obywatelskie w społeczeństwie. Sądzę, że dotyczy to zresztą nie tylko politologów, ale w ogóle naukowców. Edukacja powinna wyjść poza mury uniwersytetu po to, aby uczyć ludzi rozróżniać, co jest dobre, co złe, co jest prawdą itd. Aby jednak tak się stało, sami potrzebujemy odłączać własne preferencje polityczne – mówi prof. Magdalena Musiał-Karg z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, kolejna bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”.

Prof. Magdalena Musiał-Karg pracuje w Zakładzie Systemów Politycznych na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Specjalizuje się w badaniach nad demokracją bezpośrednią oraz wykorzystaniem nowych technologii w systemach demokratycznych, ze szczególnym uwzględnieniem procesów wyborczych (e-voting). Jej zainteresowania badawcze koncentrują się również na problemach związanych z rolą kobiet w przestrzeni publicznej. W 2022 roku stanęła na czele Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. W ub.r. została wybrana do Komitetu Wykonawczego Międzynarodowego Towarzystwa Politologicznego. Z badaczką rozmawia Aneta Zawadzka.

Co jest największą słabością naszej politologii?

Z pewnością niewystarczająco duże umiędzynarodowienie, choć na przełomie ostatnich lat bardzo wiele się w tym względzie zmieniło. Nadal, niestety, zbyt mało publikujemy w uznanych na świecie czasopismach. Oczywiście mam świadomość, że trudno jest nam się przebić, bo gros z nich przez lata zarezerwowane było przede wszystkim dla zachodnich badaczy. To jednak nie powinno nas zwalniać od podejmowania prób. Nawet jeśli nie uda się za pierwszym czy drugim razem, jest szansa, że wyjdzie za kolejnym. O ile jednak w młodym pokoleniu dostrzegam zapał i nadzieję, o tyle starszych kolegów nie jest łatwo przekonać do zmiany nastawienia. Odnoszę wrażenie, że trudniej im modyfikować swoje nawyki badawcze czy metodologię pisania artykułów naukowych. A chcąc publikować w dobrych czasopismach – mówię tu o tych zagranicznych – musimy nauczyć się pisać trochę inaczej. Bez otwartości na nowe podejścia trudno myśleć o osiągnięciu znaczących sukcesów. Politologia jako nauka już dziś boryka się ze sporymi problemami. Dostajemy na przykład bardzo mało grantów.

Może za mało piszecie wniosków?

Piszemy relatywnie mało, bo jesteśmy zdemotywowani. Badacz, któremu odrzucono kolejne wnioski traci chęć do składania ich w następnych konkursach. Tym bardziej, jeśli miał przeświadczenie, że każdy z wniosków był dobrze napisany. Sama byłam wielokrotnie w takiej sytuacji i wiem, co to znaczy. Znam także uczucie otrzymania grantu po kilku wcześniejszych niepowodzeniach. Zawsze więc mówię, że trzeba próbować, bo przecież taka jest specyfika naszej pracy – piszemy artykuły czy projekty, wiedząc, że ktoś je będzie recenzował. Nie należy się zatem zniechęcać negatywnymi recenzjami tylko próbować je wykorzystać do poprawy przygotowanego projektu. Jeśli nie uda się uzyskać finansowania, to może z tego zrodzi się zupełnie inny pomysł badawczy. Niestety, wydaje mi się, że liczne niepowodzenia, jakich doświadczyliśmy spowodowały, że jako środowisko trochę się jednak zablokowaliśmy.

Obraziliście się na system?

Jestem świadoma, że wielu z nas nie ma jeszcze wystarczającej wprawy w pisaniu wniosków, aby przechodziły pozytywnie ocenę ekspercką. Ponadto biorąc pod uwagę współczynnik sukcesu w konkursach Narodowego Centrum Nauki – pozytywna ocena w naszej dyscyplinie wydaje się coraz bardziej niemal mission impossible. No i mamy, co mamy. Czyli albo w ogóle nie piszemy, bo się zniechęciliśmy, albo to, co piszemy, jest niewystarczająco dobre. Dodatkowo – jak wspomniałam – jeśli weźmiemy pod uwagę małą liczbę przyznawanych obecnie grantów, to zobaczymy, że nawet najlepszym trudno się przebić. Niezależnie jednak od okoliczności musimy mieć świadomość, że jeśli nie zmienimy strategii, nie będziemy mieli szans zaistnieć w tzw. międzynarodowym obiegu. Warto pamiętać o tym, że jest wiele wniosków, które nie uzyskały pozytywnej oceny w NCN, ale otrzymały dofinansowanie z innych źródeł. Niepowodzenie w jednej instytucji nie przekreśla wartości wniosku, co zawsze powinno stanowić motywację do dalszych prób.

Jak określiłaby pani kondycję, w jakiej znajduje się obecnie polska politologia?

Powiedziałabym, że politologia w Polsce się zmienia i stara się czerpać wzorce od najlepszych zagranicznych badaczy z naszej dyscypliny. Dowodem tego są nie tylko międzynarodowe zespoły badawcze z udziałem polskich politolożek i politologów, ale także to, że zaczęliśmy wreszcie – choć nadal niewystarczająco – publikować w zagranicznych czasopismach. Na pewno jako środowisko jesteśmy doceniani i widoczni m.in. jako eksperci w mediach. Staramy się być bardzo aktywni w różnych organizacjach zajmujących się na przykład dbaniem o standardy demokratyczne, angażujemy się także w działalność na forum Międzynarodowego Towarzystwa Nauk Politycznych i podobnych instytucji.

Natomiast nadal – jak wspomniałam – porównując nasz dorobek z dorobkiem politologów z Zachodu widać, że odstajemy od reszty. Oprócz tego, niezaprzeczalnym jest fakt, że znaczna część naszych publikacji to prace, które nie są cytowane, choć wydaje się, że to generalnie problem nauki w Polsce. Dlatego tak ważne jest, byśmy publikowali za granicą i realizowali projekty w zespołach międzynarodowych. Nikt nas nie zauważy, jeśli będziemy działali tylko na krajowym podwórku.

Do tego, aby wyjść na zewnątrz potrzebna jest dobra znajomość języka obcego.

I tu trafiamy w sedno problemu. Niestety – choć to się bardzo mocno zmieniło in plus – spora część środowiska nie ma wystarczającej znajomości języka obcego i dlatego trudno jest tym osobom wyjść naukowo poza Polskę. Ci badacze nie przygotują wystąpienia na zagranicznej konferencji i doświadczą zapewne więcej trudności, by opublikować artykuły w międzynarodowych czasopismach. To może ich skazać na robienie kariery naukowej w Polsce. Nie mówię, że jest w tym coś złego, ale jeśli mamy wartościowe badania naukowe warto je pokazać na forum międzynarodowym, bo dzięki takiej konfrontacji możemy poszerzać nasze horyzonty.

Można oczywiście poprzestać na publikowaniu w polskich czasopismach politologicznych, wśród których
znajdziemy też takie, które są na dobrym poziomie. Niemniej jednak uważam – co jest zresztą opinią dość powszechną – że część z czasopism nie powinna mieć tylu punktów, ile ma obecnie. Sądzę, że zostały one przyznane uznaniowo, w oparciu o nieznane kryteria. Problem pojawia się w momencie, kiedy na podstawie tych publikacji trzeba dokonać ewaluacji.

Kwestia, jak powinna wyglądać ocena dorobku, pozostaje nierozstrzygnięta, a rozwiązania, co do którego będzie zgoda większości środowiska jak nie było, tak nie ma.

Może w tym przypadku rozwiązaniem byłoby stworzenie dwóch list czasopism – zagranicznej i lokalnej, tak jak jest w innych państwach. Skoro nie wszystkim dane było nauczyć się angielskiego, niemieckiego czy hiszpańskiego, to czy możemy takie osoby wykluczać? Dlaczego nie dać im możliwości, by mogli dobrze publikować w polskich czasopismach? Oczywiście nie unikniemy przy tej okazji pytania o kwestię sprawiedliwości. Jeśli bowiem ktoś publikuje w polskim czasopiśmie za 100 punktów, a inny w prestiżowym, zagranicznym za 40, to jak ocenić dorobek obu tych osób?

Czy taka sytuacja nie rodzi goryczy wśród naukowców?

Oczywiście, że rodzi. Nie tylko zresztą gorycz, ale i niezrozumienie. Stąd ciągle toczące się dyskusje. Sama należę do badaczy, którzy starają się publikować za granicą w dobrych czasopismach, nawet jeśli zdarza się, że tylko za 40 punktów. Jako profesor mogę sobie jednak na to pozwolić, bo sloty uzupełnię innymi publikacjami. Ale przecież jest liczne grono naukowców, którzy także usiłują publikować za granicą, nawet jeśli wybrane przez nich tytuły są w ogóle nieocenione na liście. Zależy im na jakości, dlatego decydują się na przejście przez system recenzyjny, w którym ocena trwa czasem nawet rok albo dłużej i na końcu może się okazać, że artykuł jest odrzucany. Nie chcę przez to powiedzieć, że polskie publikacje są mniej wartościowe. One są po prostu obarczone innym wysiłkiem.

Mówiąc wprost – mniejszym.

Trochę tak – na pewno w części czasopism. I z pewnością na tę kwestię trzeba zwracać uwagę w dyskusji nad oceną dorobku badawczego. Tak samo było z tzw. predatorami. Na początku część naukowców wybierała łatwiejszą i szybszą ścieżkę publikacji międzynarodowych, nie dostrzegając istniejących zagrożeń. Myślę, że dziś wiemy, że nasza ścieżka budowania dorobku naukowego nie powinna tak wyglądać i część osób zmieniła strategie publikacyjne.

Ale nie zaprzeczy pani, że były osoby, które skorzystały na wyborze tej ścieżki. Chociażby politolodzy, którzy ochoczo publikowali w pewnym greckim wydawnictwie.

Niektóre uczelnie nawet wykupywały serie publikacji po to, by stworzyć sobie lepsze wyniki ewaluacyjne. Sądzę, że obecnie wszyscy jesteśmy już bardziej ostrożni. Pamiętam, jak wraz z kolegami zainicjowaliśmy w naszym środowisku dyskusję dotyczącą drapieżnych czasopism. Zastanawialiśmy się, dlaczego niektórzy decydują się na taki krok i co zrobić, by zapobiec tym niebezpiecznym praktykom. Wydaje się, że po minionej ewaluacji, kiedy wzbudziliśmy trochę fermentu, obecnie już mało kto chwali się podejrzanymi publikacjami. Odnoszę wrażenie, że takie działania zostały napiętnowane. Myślę, że wpływ na to mieli także badacze, którzy mówili o niedoskonałościach systemu opartego właśnie na publikacjach.

Niedoskonałość oznacza także ciągłą niepewność?

Od dawna wiadomo, że naukowcy pracują trochę w próżni. Nawet, kiedy nie istniał jeszcze wykaz czasopism stworzony przez ministra Gowina, to czasopisma zawsze dostawały punktację wsteczną. Nigdy nie wiedzieliśmy, jak ostatecznie ona będzie wyglądać. Zachowywaliśmy się jak konie, które mają klapki na oczach. Robiliśmy coś, nie wiedząc, jaki będzie tego efekt ostateczny. Niestety, nauka w Polsce cały czas tak funkcjonuje. Proszę spróbować postawić się w sytuacji osób, które – powiedzmy – rzadko piszą. Co mają zrobić, kiedy okaże się, że w momencie, kiedy wysyłały artykuł do czasopisma to miało ono 140 punktów, a już po publikacji nowej listy ma tylko 70? Uważam, że to jest po prostu czysta aberracja. Może należałby się zastanowić nad zmianą systemu oceniania. Niestety, mam wrażenie, że nie tylko naszego głosu nikt nie chce słyszeć, ale zwyczajnie nie jesteśmy traktowani do końca poważnie. Wielokrotnie wysyłaliśmy chociażby do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego albo do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów różnego rodzaju oświadczenia czy stanowiska i nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek, przynajmniej jako Polskie Towarzystwo Nauk Politycznych, dostali odpowiedź.

Trzeba zmienić metody działania.

To jest przykre, że nie możemy w kulturalny sposób rozwiązać problemów. W środowisku akademickim panuje teraz bardzo duże rozczarowanie, szczególnie po zamieszaniu z projektem nowelizacji ustawy o Polskiej Akademii Nauk, sprawą IDEAS NCBR, niedofinansowaniem Narodowego Centrum Nauki czy generalnie niskimi nakładami na naukę. Mamy wrażenie, że jesteśmy traktowani po macoszemu. Obecny minister nie jest naukowcem, więc nie do końca zna nasze problemy, chociaż mam nadzieję, że przynajmniej stara się nas zrozumieć. To jednak nie wystarczy, żebyśmy poczuli się docenieni. Niestety, w Polsce nikt o naukę się nie troszczy. Dowodem tego jest chociażby ciągle zaniżony i niewystarczający budżet. Myślę, że nie będzie w naszym kraju nauki na dobrym poziomie, jeśli nie będziemy w nią inwestować i mieć gwarancji, że rządowi zależy na badaczach.

Bardzo ważnym postulatem powinno być na przykład takie zwiększenie pieniędzy dla NCN, by móc zagwarantować finansowanie minimum 20% projektów. Bez zwiększenia liczby realizowanych grantów mamy małe szanse finansowania zagranicznych wyjazdów badawczych itd. Ponadto, bez konkretnych impulsów finansowych i systemowych nie unikniemy odpływu naukowców, którzy albo znajdą sobie miejsce na zagranicznych uczelniach, albo w ogóle odejdą z akademii. Tego dziś doświadczamy w kontekście doktorantów i młodych doktorów. Jako środowisko chcielibyśmy, aby wreszcie sprawujący władzę dali nam odczuć, że jako grupa zawodowa jesteśmy potrzebni i warto liczyć się z naszym zdaniem.

Jakie trendy zarysowały się na ostatnim kongresie politologicznym w Łodzi?

Kongres to miejsce, gdzie ścierają się różne perspektywy i koncepcje badawcze. Uważam, że ten ostatni to było jedno z lepszych wydarzeń, które miało miejsce w Polsce. Wśród zaproszonych gości znalazło się wielu uznanych polskich oraz zagranicznych badaczy, którzy podzielili się z nami swoimi wynikami badań i swoimi doświadczeniami. Wśród tematów pojawiły się te dotyczące rozwoju nauk politycznych w dobie digitalizacji, sztucznej inteligencji czy big data. Uwagę poświęciliśmy także zjawiskom obserwowanym obecnie w różnym natężeniu w wielu częściach świata, czyli polaryzacji, populizmowi, czy backsliding of democracy, a więc cofaniu się demokracji.

Pełni pani funkcję Prezesa Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Jest także jedyną osobą z Europy Środkowo-Wschodniej zasiadającą we władzach Międzynarodowego Towarzystwa Politologicznego. To jest dobry czas na uznanie przywództwa kobiet?

W IPSA wiele kobiet przewodziło już tej organizacji, a w komitecie wykonawczym, w którym zasiadam od półtora roku, również jest ich sporo. Na czele PTNP także stały wybitne dwie profesorki (Grażyna Ulicka w latach 1996–2001, Teresa Sasińska-Klas w latach 2004–2010 – przyp. AZ). W obecnym zarządzie głównym na dziesięć osób jest siedem kobiet. Kwestia kobiecego przywództwa w nauce bywa jednak złożona.

W Polsce obszar nauk politycznych przez długi czas był w dużej mierze zdominowany przez mężczyzn. Widać jednak oznaki zmian – jest już wiele badaczek mających świetne osiągnięcia naukowe. Pojawia się także coraz więcej aktywnych naukowczyń, które występują w mediach jako ekspertki. Mimo to czasami można odnieść wrażenie, że wciąż pokutuje przekonanie, iż to mężczyźni są poważniejszymi badaczami i autorytetami, zwłaszcza w mojej dziedzinie. Z pewnością kobiety, które przeszły długą drogę, by osiągnąć wysokie stanowiska, potrzebują nieco więcej czasu, aby poczuć się pewnie w powierzonych im rolach. Mimo, że jestem świadoma wyzwań przed jakimi stoją badaczki w nauce, nie uważam, by promowanie wyłącznie kobiet było właściwym rozwiązaniem. W środowisku politologicznym jest miejsce dla wszystkich – liczy się wiedza i zaangażowanie, a nie płeć.

Czy pani zdaniem w Polsce nadszedł czas, by głową państwa została kobieta? Pytam choćby w kontekście ostatnich wyborów w – wydawałoby się owładniętym kulturą macho – Meksyku.

To, co wydarzyło się w Meksyku z pewnością było wyjątkowe. Nie tylko dlatego, że pierwszy raz w ponad 200-letniej historii państwa wybrano kobietę, by sprawowała ten urząd. Także dlatego, że Claudia Sheinbaum jest przedstawicielką nauki i aktywistką. Jej wybór z pewnością jest niezwykle ważnym wydarzeniem nie tylko dla Meksyku, ale także dla całej Ameryki Łacińskiej. Wiemy, że tamten region świata od wielu lat boryka się z różnego rodzaju problemami. Nierówności, bieda, rosnąca przestępczość… Kobieta stojąca na czele państwa to sygnał mogący świadczyć o tym, że do głosu dochodzi nowe pokolenie, które chce żyć w innych warunkach.

Ale musimy zdawać sobie sprawę, że wybór kobiety na prezydenta, premiera czy ministra nie jest jeszcze gwarantem czegokolwiek. Kobiety-liderki często muszą dostosować się do istniejących struktur, co ogranicza ich możliwości zmian. Choć wybór Sheinbaum symbolizuje postęp, zapowiada wzmocnienie na przykład praw kobiet i bezpieczeństwo Meksyku dla zagranicznych inwestycji, to oczekiwania wobec niej mogą być też ograniczeniem. Już wzbudziła kontrowersje zobowiązując się do kontynuowania reformy sądownictwa poprzez bezpośrednie wybory sędziów. Obecnie taki mechanizm wyboru istnieje, zdaje się, tylko w Boliwii. Sheinbaum napotkała na krytykę, między innymi ze strony politologów, konstytucjonalistów i tych, którzy promują zasady demokratyczne. Zatem – wracając do pytania – kluczowe będą: jej program, koalicje i zdolność radzenia sobie z układami politycznymi. Ostatecznie zmiany zależą od reform systemowych i wsparcia społecznego, a nie samej symboliki kobiecego przywództwa.

A co z jej naukowymi korzeniami?

Mam nadzieję, że postawienie na naukowczynię otworzy zupełnie nową perspektywę i już niedługo społeczeństwo zacznie bardziej doceniać ludzi wywodzących się z kręgów akademickich. Jednak w tym przypadku najważniejsze są działania polityczne i wzmacnianie instytucji oraz zasad demokratycznych. Więc o ile wybór kobiety na prezydenta to swoisty przełom, to jednak – jak pokazują doświadczenia wielu państw – możemy mieć przywódców ze stopniami lub tytułami naukowymi, ale nie musi to przekładać się na skuteczne rozwiązywanie problemów społecznych i wyzwań.

Ten swoisty przełom, o którym pani mówi, nie dokonał się natomiast w USA.

Porażka Kamali Harris ujawnia głębokie społeczne podziały, które definiują amerykański krajobraz polityczny. Trump, będąc symbolem tych napięć, potrafił je skutecznie wykorzystać. Harris reprezentowała natomiast bardziej inkluzywną i zjednoczoną wizję Ameryki, opartą na prawach obywatelskich, równości i dialogu, co znacząco odróżniało ją od konfrontacyjnego stylu Trumpa. Warto zauważyć, że pomimo procedury impeachmentu, Trump zyskał poparcie wystarczające do zwycięstwa, co pokazuje, jak silna jest identyfikacja jego zwolenników z jego retoryką i podejściem.

Co ten wybór oznacza zarówno dla polityki światowej, jak i dla politologów?

Zwycięstwo Donalda Trumpa oznacza potencjalny powrót do bardziej izolacjonistycznej polityki USA, która stawia na protekcjonizm i ograniczenie międzynarodowych zobowiązań. Polityka nowo wybranego prezydenta może prowadzić do osłabienia globalnej współpracy, szczególnie w kontekście NATO, oraz wsparcia dla Ukrainy, co może z kolei wpłynąć na wzrost napięć w Europie. Dla politologów jest to unikalna szansa do analizy skutków zmieniającej się roli USA na arenie międzynarodowej, szczególnie w kontekście bezpieczeństwa i stabilności sojuszy. Trump planuje także agresywną politykę handlową, co ustawia USA w opozycji zarówno do Chin, jak i Unii Europejskiej. Ten ruch tworzy szerokie pole badawcze do analiz nad globalną rywalizacją gospodarczą i jej konsekwencjami politycznymi. Jego zwycięstwo wywołuje również zainteresowanie wpływem jego rządów na wewnętrzne podziały w USA oraz na wzrost populizmu i eurosceptycyzmu w krajach sojuszniczych.

Wybór Trumpa jest nie tylko wyrazem preferencji politycznych, ale także odzwierciedleniem głębszych kulturowych wartości i przekonań dużej części Amerykanów. To wszystko kreśli nowe wyzwania przed politykami dążącymi
do jednoczenia społeczeństwa, a dla naukowców stanowi obszar do badań nad konsekwencjami populizmu, politycznych napięć i ewolucji globalnego porządku.

Czy dla politologów było zaskoczeniem, że o ile Latynosi w Meksyku zagłosowali na kobietę, o tyle ci w USA poparli mężczyznę, który zresztą zmierza do ograniczenia liczby imigrantów pochodzących właśnie głównie z Meksyku?

Różnice w wyborach Latynosów w Meksyku i w Stanach Zjednoczonych wynikają z odmiennych uwarunkowań politycznych oraz specyficznych wyzwań tych społeczności. Wybór Sheinbaum na prezydentkę w Meksyku może
odzwierciedlać rosnące poparcie dla różnorodności i równouprawnienia, które zyskuje na znaczeniu w Ameryce Łacińskiej. Dla wielu Meksykanów taki wybór symbolizuje postęp i modernizację społeczną, szczególnie w kontekście ruchów na rzecz praw kobiet.

W przypadku wyborów w USA sytuacja wygląda inaczej. Latynosi, którzy tradycyjnie wspierali demokratów i na których głosy liczyła Kamala Harris, zwłaszcza w stanach kluczowych, tym razem w większości poparli Donalda Trumpa. Warto pamiętać, że w 2020 r. to między innymi ich głosy pozwoliły Bidenowi pokonać Trumpa. Latynoski również poparły Harris, jednak w mniejszym stopniu niż wcześniej udzieliły poparcia dla Hillary Clinton czy Joego Bidena.

W porównaniu z Meksykiem widać, że Latynosi w USA, będąc zróżnicowaną grupą mniejszościową, kierują się innymi priorytetami. Należą do nich zapewne ekonomia, stabilność zatrudnienia i bezpieczeństwo, które często wynikają z ich doświadczeń imigracyjnych i procesu asymilacji. Kandydat obiecujący stabilność gospodarczą może zyskać ich poparcie, nawet jeśli prezentuje antyimigracyjne stanowisko, które część z nich może akceptować z obawy o własne perspektywy zawodowe.

Dodam, że istotną rolę odgrywa również kontekst kulturowy: Latynosi w Meksyku dokonują wyborów w ramach własnej kultury, podczas gdy Latynosi w Stanach funkcjonują w wielokulturowym, często bardziej konserwatywnym
otoczeniu, co także wpływa na ich wybory polityczne.

Czy w związku z wynikami ostatnich wyborów w USA zainteresowanie współczesnej politologii przeniesie się na dłużej na kontynent amerykański?

Zainteresowanie politologii od zawsze skupia się na Ameryce Północnej. Szczególnie w kontekście rosnących napięć globalnych i dynamiki polityki wewnętrznej USA, amerykańskie wybory i ich konsekwencje stają się istotnym tematem badawczym. Ciekawy jest także fakt, że światowa politologia od dłuższego czasu patrzy w stronę globalnego południa. Pamiętajmy, że mówimy tu o dużej grupie państw, w których populacja ludzi przekracza już 400 milionów. To region, gdzie zachodzą niezwykle istotne procesy – społeczne, polityczne i gospodarcze. W tej części świata oprócz wzrostu popularności populistycznych liderów i polaryzacji społecznej, kryzysów migracyjnych, testowania różnych modeli gospodarczych czy wzrostu przestępczości zorganizowanej, obserwujemy silne ruchy na rzecz praw kobiet, praw rdzennych mieszkańców oraz przeciwko istniejącym nierównościom społecznym. Chociaż w Polsce jeszcze dość mocno jesteśmy zapatrzeni na Stany Zjednoczone czy Europę Zachodnią, to przynajmniej część z nas zdaje sobie sprawę, że warto zacząć przyglądać się zjawiskom zachodzącym w Ameryce Łacińskiej. Za chwilę bowiem możemy mieć z podobnymi sytuacjami do czynienia i u nas.

Zabrzmiało to tak, jakby chciała pani przed czymś przestrzec.

Rolą politologów jest obserwowanie i analizowanie różnych trendów oraz przestrzeganie społeczeństwa przez zagrożeniami, jakie niosą ze sobą niektóre z nich. Obecnie praktycznie na całym świecie coraz częściej mamy do czynienia ze zjawiskiem polegającym na cofaniu się demokracji. Uważam, że jest ono bardzo niebezpieczne. Jego rozprzestrzenianiu mogą zapobiec między innymi politolodzy.

Nie przecenia pani ich roli?

Zdecydowanie nie. Uważam, że oprócz skupiania się na prowadzeniu badań musimy – i robimy to coraz częściej – w sposób w pełni świadomy kształtować postawy obywatelskie w społeczeństwie. Sądzę, że dotyczy to zresztą nie tylko politologów, ale w ogóle wszystkich naukowców. Edukacja powinna wyjść poza mury uniwersytetu po to, aby uczyć ludzi rozróżniać, co jest dobre, co złe, co jest prawdą itd. Aby jednak tak się stało sami potrzebujemy odłączać swoje preferencje polityczne. Tylko bowiem z pozycji zdystansowanego badacza możemy zacząć wskazywać innym właściwe rozwiązania.

Naprawdę uważa pani, że możliwe jest zachowanie dystansu w sytuacji, kiedy już wybór mediów, w których ktoś występuje sprawia, że od razu zostaje ulokowany po jednej stronie sporu?

Oczywiście, politologom zwłaszcza tym, którzy często są zapraszani do komentowania bieżących wydarzeń, może być trudno. Każda nasza wypowiedź udzielona dla określonego medium może spowodować, że zostaniemy uznani za zwolenników jednego czy drugiego obozu politycznego. Uważam jednak, że bez względu na okoliczności zawsze powinniśmy mówić z pełnym przekonaniem, co jest prawdą, a co nie. Politolog powinien umieć wytłumaczyć społeczeństwu wszelkie zawiłości, jakie zachodzą w trakcie różnych zjawisk i procesów politycznych. Społeczeństwo pozbawione tej wiedzy staje się narażone na niebezpieczeństwo opanowania przez różnego rodzaju szkodliwe ideologie. Moim zdaniem, rolą wszystkich naukowców jest poddawanie krytycznej ocenie tego, co się dzieje w przestrzeni publicznej.

Ktoś może powiedzieć, że uzurpuje sobie pani prawo do prawdy.

Przecież na prawdzie opiera się cała nauka. Nie wyobrażam sobie, żeby dobrze wyedukowany politolog nie znał definicji demokracji. Oczywiście, on może próbować zakłamywać rzeczywistość i naginać ją do swoich potrzeb, ale prawdy dotyczącej istoty rzeczy to z pewnością nie zmieni. Mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, że zawsze starałam się pokazywać świat, tak jak on naprawdę wygląda.

Łatwo jest być odważnym, kiedy występuje się z pozycji profesora.

Może rzeczywiście jest nieco łatwiej, choć uważam, że profesorowie są bardziej na świeczniku. Poza tym, tytuł uzyskałam kilka lat temu, a zasadą uczciwości, rzetelności staram się kierować od zawsze. W całej mojej karierze naukowej nigdy nie otrzymałam niczego za darmo czy po znajomości, a wszystko co osiągnęłam zawdzięczam wyłącznie swojemu ciężkiemu wysiłkowi. To, że w moim przypadku wszystko działo się stosunkowo szybko, jest po prostu efektem konsekwentnej pracy i wsparcia najbliższych.

Doktorat ukończyłam w ciągu trzech lat, habilitację złożyłam po sześciu latach w okresie zmian systemowych, gdy zrezygnowano z kolokwium habilitacyjnego, również profesurę belwederską otrzymałam w dość krótkim czasie. Ktoś może powiedzieć, że miałam szczęście, ale dla mnie fundamentem osiągnięć była wiara w to, co się robi, konsekwencja i autentyczność. A szczęście miałam na pewno do ludzi, bo na swojej drodze poznałam wielu wspaniałych badaczy z Polski i z innych państw, od których zawsze starałam się czegoś nauczyć – zresztą tak jest do dziś. Nigdy nie miałam presji, by brylować w mediach czy być rozpoznawalną, bo zawsze byłam skoncentrowana na swojej pracy, przede wszystkim naukowej, ale także – jako prodziekan – na administracyjnej i organizacyjnej na rzecz swojego wydziału. Myślę, że ta, jak mawia mój szef, „organizacyjna i naukowa nadaktywność” połączona z wiarą w swoją pracę i ludzi okazały się w moim przypadku kluczem do sukcesu.

Rozmawiała Aneta Zawadzka

Dyskusja (0 komentarzy)