Im więcej w debacie publicznej będzie naukowców, którzy potrafią efektywnie i interesująco mówić o nauce, tym mniejszy wpływ na społeczeństwo będą mieli influencerzy głoszący sprzeczne z nią opinie. Może więc warto pomyśleć o tym, by elementem kształcenia już na studiach magisterskich, a na pewno w szkołach doktorskich, była komunikacja naukowa? – pisze na łamach FA dr Jakub Pruś, który prowadzi na portalu YouTube kanał @logikacodzienna.
Co łączy dyskusje na temat szczepień przeciwko COVID-19, spór wokół technologii 5G czy protesty przeciwko budowie elektrowni atomowych? A to, że w każdym z nich niemała część opinii publicznej chętniej słucha influencerów lub innych „internetowych znawców” aniżeli naukowców. Komunikacja tych ostatnich, czyli opinia ekspertów, okazuje się nierzadko niezrozumiała lub po prostu niewiarygodna w przeciwieństwie do wiedzy znalezionej w mediach społecznościowych lub na forach, przekazywanej przez „znanych i lubianych” celebrytów. Dlatego jednym z ważniejszych zadań współczesnych naukowców jest właśnie komunikacja w nauce, przedstawianie wyników badań w taki sposób, by wywierały odpowiedni wpływ na społeczeństwo oraz budowały wiarygodność samych badaczy.
Aby odpowiedzieć na tytułowe pytanie, wystarczy sięgnąć do modelu perswazji, który zaproponował już Arystoteles. Na skuteczne przekonywanie składają się trzy czynniki: logos (potwierdzone fakty, logiczne rozumowanie, czyli po prostu argumenty), ethos (wiarygodność przekonującego, ufność, którą wzbudza) oraz pathos (emocjonalny aspekt przekonywania).
Naukowcy, gdy są np. zapraszani do radia czy telewizji lub gdy zabierają głos w mediach społecznościowych, skupiają się przede wszystkim na logosie. Nic w tym dziwnego, przecież właśnie na tym bazuje prowadzenie badań naukowych, a od języka naukowego wymagamy wręcz precyzji i specjalistycznej nomenklatury, a wszelkie metafory, retoryczne ozdobniki, budujące napięcie opowieści, są zbędne.
Rzecz jednak w tym, że gdy naukowcy „wychodzą z akademii”, np. gdy trafiają do telewizji lub na YouTube, to konkurują z wieloma innymi twórcami, którzy w bardzo przystępny i atrakcyjny sposób dostarczają własne, nierzadko uproszczone, a czasami wręcz błędne, aczkolwiek bardziej przekonujące odpowiedzi. Weźmy prosty przykład: jeden z najbardziej znanych (i najlepiej przygotowanych) kanałów popularnonaukowych w Polsce „Nauka. To Lubię” prowadzony przez Tomasza Rożka ma 690 tys. subskrybentów. Z kolei kanał „Dziki Trener”, tworzony przez trenera personalnego, który dzieli się swoimi opiniami na wiele palących tematów niezwiązanych z siłownią, począwszy od skuteczności szczepionek przez mikroekonomię, efektywność programów socjalnych aż po funkcjonowanie systemu edukacji i geopolitykę, ma 758 subskrybentów (na Facebooku 1,4 mln polubień). W komentarzach pod filmami wiele osób wyraża swoje poparcie oraz entuzjazm z powodu uzyskanej od Trenera „prawdziwej wiedzy” i „żelaznej logiki”, tak niedostępnej w książkach czy gazetach.
Dlaczego ludzi bardziej przekonuje charyzmatyczny mówca niż źródła naukowe i popularnonaukowe? Dlatego, odpowiedziałby Arystoteles, że ich argumentacje używają także etosu oraz patosu, o których naukowcy w komunikacji po prostu zapominają.
Rozważmy przykład. Rok 2021, od kilku miesięcy szczepionki przeciw COVID-19 stają się dostępne dla wszystkich obywateli w Polsce, a więc tematem programu śniadaniowego w dużej telewizji jest bezpieczeństwo szczepionek. Jako jednego z gości zaproszono wirusologa, który opowiada o wynikach badań i nawet przyniósł ze sobą kilka wykresów pokazujących statystyki zachorowań i odczyny poszczepienne, aby w ten sposób zachęcić ludzi do szczepień oraz pokazać, że to jest ważne i bezpieczne. Następnie głos zabiera drugi gość – matka nastolatka, który po przyjęciu szczepionki miał poważne powikłania. Trafił do szpitala i przez ponad dwa miesiące jego stan pogarszał się. Wreszcie tuż przed wakacjami, które miał spędzić w lesie pod namiotami, zmarł. Który z gości będzie dla widzów bardziej przekonujący? Ekspert czy matka zmarłego dziecka? Kogo z widzów będzie interesować, że ryzyko odczynu poszczepiennego to jeden do tysięcy (lub jeszcze mniejsze), skoro tu jest właśnie ten jeden przypadek? A kto będzie wnikał, czy nastolatek miał też choroby współistniejące, które właśnie były przyczyną powikłań? W obliczu autentycznego żalu matki żadne wykresy nie wydają się być przekonujące.
Rozważmy inny scenariusz, przedstawiony przez Setha Mnookina, wykładowcę z MIT, we wstępie książki The Panic Virus. A True Story of Medicine, Science, and Fear (2011): „Podczas wiosennego wieczoru Kelly jadła kolację razem ze swoim mężem Danem oraz trójką dzieci: Ashley, Stephenem oraz Matthew. Odwiedziła ich zaprzyjaźniona rodzina, wszyscy się świetnie bawili. Wcześniej tego dnia Matthew narzekał, że boli go gardło, po kolacji dostał wysokiej gorączki oraz bardzo płytko oddychał. Gdy dotarli do szpitala, gorączka sięgała ponad 40 stopni, ale lekarz uspokoił ich, że to zapalenie gardła lub angina, a w najgorszym przypadku astma. W trakcie standardowego wywiadu zapytano rodziców, czy Matthew dostał wszystkie szczepienia zgodnie z kalendarzem szczepień. Kelly odpowiedziała, że Matthew urodził się w 2003 roku, zaraz po tym, gdy wszyscy dyskutowali o ubocznych skutkach szczepionek, zwłaszcza o rtęci, która ponoć powoduje autyzm. »Zdecydowaliśmy więc, że Matthew nie będzie więcej przyjmował szczepionek. Jak dotąd nic mu nie było«. Gdy lekarz upewnił się, że pacjent nie był szczepiony przeciwko Hib, wyszedł z pokoju, mówiąc, że musi natychmiast zadzwonić. W ciągu kilku minut przy Matthew zaroiło się od ludzi, ktoś mówił podniesionym głosem: »Helikopter już w drodze«. Do Kelly podszedł ordynator: »Musimy zrobić mu tracheotomię« – powiedział. – »Kluczowe jest jednak to, by Matthew był spokojny. Dlatego nie może pani płakać. Pod żadnym pozorem proszę nie płakać«. O czwartej nad ranem dotarli do Pittsburgha, po 48 godzinach jego stan był już stabilny. Dzięki natychmiastowej reakcji udało się uniknąć stałego uszkodzenia mózgu i utraty słuchu. Matthew żył, oddychał i miał jeszcze szansę na normalne życie”.
Co by było, gdyby dopiero po opowiedzeniu tej lub podobnej historii, przedstawić dane dotyczące bezpieczeństwa szczepionek? A wreszcie zakończyć to pointą, że taki scenariusz może czekać nie jedno dziecko na dziesięć tysięcy, ale znacznie, znacznie więcej? Niewątpliwie odsetek przekonanych byłby znacznie większy. W tym przypadku wykorzystano narzędzie storytellingu, które bardzo mocno oddziałuje na patos – emocje odbiorcy. Na tak przygotowany „grunt” znacznie lepiej działa przemyślany argument powołujący się na potwierdzone dane naukowe.
Jeśli więc chcemy skutecznie przekonywać opinię publiczną do tego, co naukowcy mają do powiedzenia, to nie wystarczą nam dobre argumenty podparte wynikami badań (logos). Musimy także oddziaływać na etos i patos. To jednak wcale nie oznacza, że mamy rezygnować z racjonalnej dyskusji. Chodzi raczej o to, by oddziaływać też na inne sfery: zbudować swoją wiarygodność w oczach odbiorców (ethos) oraz zadbać o emocjonalną podbudowę argumentacji (pathos). Przywołany tutaj sposób opowiedzenia historii (storytelling) to tylko jedno z narzędzi, których można użyć do tego, by uczynić argument bardziej przekonującym.
To oczywiście szersze wyzwanie, które stoi przed akademią – nie chodzi tylko komunikowanie naukowe w mediach, ale też o dydaktykę akademicką. Niewielu naukowców było szkolonych z komunikacji naukowej, przekazujemy przecież wiedzę w taki sposób, w jaki nam ją przekazywano. Profesor przychodzi na wykład, omawia dane zagadnienie, przedstawia wyniki badań lub odczytuje fragment podręcznika, a po wszystkim studenci zostają z porcją wiedzy, która nie ma zbytniego wpływu na ich życie. W konsekwencji i my, gdy przekazujemy wiedzę – zarówno studentom, jak i opinii publicznej – zachowujemy się podobnie: używamy specjalistycznej nomenklatury, mówimy długo i w detalach, zupełnie tak, jakbyśmy mieli przed sobą salę słuchaczy robiących w skupieniu notatki, a na zegarku 90 minut. Rzecz jednak w tym, że taka forma przekazu, nawet jeśli jest akurat adekwatna do tematu, nie może konkurować z charyzmatycznymi mówcami, działającą na emocje publicystyką czy nawet memami i animacjami, a to są przecież dzisiaj istotne sposoby wpływu na opinię publiczną.
Coraz częściej pojawia się możliwość realizowania odrębnych studiów lub choćby kursu z tzw. science communication, które przygotowują naukowców nie tylko do bardziej efektywnej dydaktyki, ale przede wszystkim do tego, by zwiększać wpływ wyników badań naukowych na społeczeństwo przez bardziej przemyślaną i atrakcyjniejszą komunikację. Problem ten w naszym kraju został zauważony niedawno. Uświadamiamy go sobie dopiero wówczas, gdy w debacie publicznej, np. na temat szczepionek czy budowy elektrowni atomowej, głośnym echem rozbrzmiewają argumenty naiwne, nabudowane na strachu i wynikające raczej z głębokiego niezrozumienia zagadnienia aniżeli z różnic światopoglądowych. Może więc warto pomyśleć o tym, by elementem kształcenia już na studiach magisterskich, a na pewno w szkołach doktorskich, była komunikacja naukowa? Im więcej w debacie publicznej będzie naukowców lub znawców nauki, którzy potrafią efektywnie i interesująco mówić o nauce, tym mniejszy wpływ na społeczeństwo będą mieli influencerzy głoszący sprzeczne z nauką opinie.
dr Jakub Pruś, członek Rady Młodych Naukowców
adiunkt w Instytucie Filozofii Akademii Ignatianum w Krakowie
https://www.youtube.com/@logikacodzienna
Fragment z książki Mnookina nie jest cytatem, lecz parafrazą rozbudowanej historii ze stron 23–30, ebook Mnookin, Seth, 2011, The Panic Virus. A True Story of Medicine, Science, and Fear, New York: Simon & Schuster.