Głośno jest o nich zazwyczaj przy okazji różnego rodzaju uczelnianych afer i skandali. Niejako na przekór, nie szukając zbytniej sensacji, przyjrzeliśmy się ich codziennej, może mało efektownej, ale jakże potrzebnej pracy.
Umieć słuchać. Ale nie w biegu, jednym uchem bądź – jak to się ongiś mówiło – piąte przez dziesiąte. Nie, tu trzeba naprawdę być w rozmowie, wykazać się uwagą, cierpliwością. Nie wszyscy to potrafią, toteż i nie każdy nadaje się na to stanowisko. Ale są i tacy, którzy tę umiejętność mają udokumentowaną.
Szkoliłem się w słuchaniu – przyznaje dr Jan Gałkowski, a widząc moją skonsternowaną minę, potwierdza, że to nie żart. – Kiedy byłem na postdoku na Uniwersytecie w Cambridge, ukończyłem kilkutygodniowy kurs ze słuchania. Metodą warsztatową uczyliśmy się, jak słuchać i jak przez słuchanie wspierać innych, pomagać, „dawać głos”. To jest dziś niesamowicie pomocne w pracy, która w głównej mierze właśnie na tym polega – dodaje rzecznik akademicki Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Do jego drzwi pukają zarówno studenci, jak i pracownicy uczelni, przy czym w tej drugiej grupie przeważają tzw. NNA, czyli niebędący nauczycielami akademickimi. Zgłaszają się najczęściej ze sprawami dotyczącymi komunikacji interpersonalnej. Pytają, czy sytuację, której doświadczyli, można już uznać za mobbing, czy to „tylko” niewłaściwe zachowanie. Przychodzą, bo czują się nierówno traktowani, również w kwestii płac, a od współpracowników oczekiwaliby szacunku. Wreszcie, chcą porozmawiać. Zamiast składać skargi, iść od razu do rzecznika dyscyplinarnego – te opcje zawsze zostają w odwodzie – wolą zażegnać konflikt na drodze nieformalnej, po prostu się dogadać. Nie zawsze się to udaje, ale spróbować warto. Chodzi przecież nie o to, by zamieść problem pod dywan albo uciszyć kogoś. Wprost przeciwnie – ten głos ma wybrzmieć.
Mam bardzo dużo uprawnień, ale żadnych formalnych. Negocjuję, mediuję, wysłuchuję, szukam rozwiązań, lecz żadnej decyzji nie podejmuję. Moim zadaniem jest naoliwienie mechanizmu, żeby ten działał lepiej i się nie zacinał – obrazowo tłumaczy.
Generator problemów
Niektórym przypomina sąd, innym wizytę u terapeuty, przy czym nie jest ani jednym, ani drugim. Nie ma też nic wspólnego ze wspomnianym już rzecznikiem dyscyplinarnym. Ombudsman akademicki działa bezstronnie i nieformalnie oraz zgodnie z zasadą poufności. Choć na świecie funkcja ta istnieje już przeszło pół wieku – w Kanadzie czy USA pojawiła się w latach sześćdziesiątych, a większość członków International Ombuds Association to właśnie rzecznicy akademiccy – w Polsce jest stosunkowo nowa. Pierwszą uczelnią, która zdecydowała się ją wprowadzić, był w 2011 roku Uniwersytet Warszawski. To był czas wielu akcji popularyzujących mediacje jako podejście do rozwiązywania konfliktów. Ten swoisty eksperyment nie od razu spotkał się z aplauzem środowiska. Obawy budziło to, jak rozwiązania przeniesione zza oceanu sprawdzą się w polskiej akademii, nienawykłej przecież do krytycznego dyskursu o sobie samej. Niedługo trzeba było czekać, by obawy okazały się słuszne.
Mam poczucie, że nikt się po mnie niczego szczególnego nie spodziewał, a już na pewno nie tego, że „wygeneruję” tyle problemów – wspomina z uśmiechem Anna Cybulko, od 13 lat ombudsman UW.
Składane przez nią coroczne sprawozdania pokazują zmianę nie tylko liczbową (od kilkunastu spraw na początku do ponad trzystu w 2022), ale i jakościową. W przypadku studentów kiedyś dominowały napięcia i konflikty w dziekanatach, sekretariatach, gdzie spotykano się z nieżyczliwością, otrzymywano niewłaściwe informacje, trudno było cokolwiek załatwić. Studenci byli traktowani przez pracowników administracji nie jak partnerzy, ale zło konieczne. Zmiany w tym względzie, jak zapewnia Cybulko, widoczne są gołym okiem. Zgłoszeń tego typu jest dużo mniej, w zasadzie to pojedyncze skargi. W lawinowym tempie przybywa za to spraw związanych z naruszeniem czyichś dóbr, nękaniem, również w mediach społecznościowych. Pandemia stanowiła punkt zwrotny w zgłoszeniach różnego typu wyzwań i problemów psychoemocjonalnych wpływających na funkcjonowanie na uczelni: od spektrum, przez depresję, zaburzenia lękowe, aż po choroby psychiczne, takie jak zaburzenie dwubiegunowe czy schizofrenia.
Z jednej strony to kwestia, na ile uczelnia jest gotowa dostosować sposób przekazywania i egzekwowania wiedzy do ich potrzeb. Z drugiej, jaka jest jej rola w zapewnieniu bezpieczeństwa. Te osoby nierzadko naruszają ustalone granice, ich zachowanie bywa wyzwaniem dla wykładowców i dla kolegów, w skrajnych przypadkach mogą stanowić zagrożenie dla siebie bądź dla innych. Ilość tego typu spraw wzrosła w ostatnim czasie w sposób przerażający – raportuje Cybulko.
Przychodzą do jej biura także pracownicy uczelni. W tej grupie zauważalny jest przyrost skarg na dyskryminację i molestowanie seksualne. Związane jest to z kampanią „Wszyscy jesteśmy równoważni”, którą przeprowadzono na UW, ale też i dużo więcej się o tym mówi w przestrzeni publicznej. Ośmieliło to niektórych, inni zobaczyli, że uczelnia reaguje, coś próbuje robić. Choć to sprawy bardzo bolesne, dotykające wrażliwej sfery, paradoksalnie na drobne zarzuty przejawiające się np. w niestosownych żartach czy seksualizujących komentarzach – zdaniem ombudsmanki – łatwiej skutecznie zareagować. Zwykle wystarczy prosty sygnał, by osoba, która np. opowiada na zajęciach niewybredne żarty lub komentuje czyjś wygląd, zrozumiała i zmieniła swoje postępowanie. Niektórym przez lata nikt nie powiedział, że to, co robią, nie jest ani śmieszne, ani odpowiednie.
Część tych spraw naprawdę da się rozwiązać. Ale działam tylko wtedy, gdy jestem do tego upoważniona, nigdy wbrew osobie zgłaszającej. Miałam studentów, którzy przez trzy lata przychodzili z problemem, lecz za każdym razem zastrzegali, by jednak nie działać, bo się boją. Mimo namów, przekonywania, że to jest bezpieczne, nie miałam od nich zgody. Dopiero gdy ją w końcu dostałam, poszłam do wykładowcy, powiedziałam mu, co musi zmienić i to zrobił – mówi Cybulko.
Amerykański model nad Wisłą
O wiele trudniej jest z coraz częstszymi skargami na mobbing. Coś, co nim jest w rozumieniu psychologii, nie zawsze wyczerpuje wszystkie przesłanki prawne. Oczywiście to nie unieważnia skutków, jakich doświadcza osoba poszkodowana, ale pokazuje trudność w działaniu rzecznika. Jak przekonywać potencjalnego sprawcę, bywa, że kogoś o fantastycznych osiągnięciach naukowych, do zmiany postępowania, jeśli ma się w ręku argumenty czysto psychologiczne, a nie prawne? Niewątpliwie, z uwagi na rosnącą świadomość, i tak jest dziś o niebo lepiej niż na początku, gdy poruszano się w całkowitej próżni. Niewiele się wtedy mówiło o prawach społeczności akademickiej, mobbingu, dyskryminacji, molestowaniu seksualnym, równości czy różnorodności. Takie tematy w dyskusjach akademickich praktycznie nie istniały. Podobnie jak nie było gotowości do dostrzegania tego rodzaju problemów. Przebytą drogę i skalę zmian najlepiej obrazuje właśnie przykład stołecznej uczelni. Przez ten czas zdołano wprowadzić procedurę antydyskryminacyjną i antymobbingową, stworzono rozbudowany system instytucjonalnej pomocy w zakresie molestowania seksualnego, są pełnomocnicy wydziałowi, jest dział zajmujący się równością, wdrożono plan równości płci.
Wiele badań pokazuje, że w instytucjach akademickich ryzyko wystąpienia mobbingu jest wyższe niż np. w małych i średnich przedsiębiorstwach. Uniwersytet Warszawski nie jest tu wyjątkiem. Cenne, że możemy o tym coraz bardziej otwarcie rozmawiać – przyznaje Cybulko.
Jako pionierka z satysfakcją odnotowuje, jak wdrożone przez nią przed laty rozwiązania stanowią punkt odniesienia dla innych, którzy idą śladem wyznaczonym na UW. Zaszczepiają u siebie wzorce amerykańskie, a więc model korporacyjnego ombudsmana, który ma być przede wszystkim wsparciem w procesie rozwiązywania sporów w trybie mediacyjnym, w odróżnieniu od skandynawskiego, który stanowi instytucję kontroli na uczelni. Nic zatem dziwnego, że właśnie ten pierwszy, siłą rzeczy, dominuje w polskim systemie. Tak jest też na toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, na którym ombudsman, drugi w Polsce, pojawił się w 2013 roku. Dziś już nikt nie wyobraża sobie, żeby go tam nie było.
Wszyscy, łącznie z władzami rektorskimi, dostrzegli w tym pewną wartość. Kiedy np. do osoby kierującej zespołem trafia podanie, wniosek czy skarga, z których wynika, że ujawnił się jakiś spór, wówczas nie musi ona już samodzielnie zajmować się tą sprawą, może liczyć na pomoc rzecznika akademickiego. Z tego punktu widzenia ten pomysł odpowiada na potrzeby naszej wspólnoty i to się sprawdziło – mówi dr Bartłomiej Chludziński, który od samego początku pełni tę funkcję.
Przyjęto go z życzliwym zaciekawieniem, bez specjalnych oporów. Zrazu pełnił funkcję administracyjną, teraz jest już statutowym pełnomocnikiem rektora. Współpracuje z pełnomocniczką do spraw równego traktowania i pełnomocnikiem do spraw bezpieczeństwa. Niekiedy w bardziej złożonych sprawach działają w porozumieniu. Ale to rzecznik akademicki jest wskazany w zarządzeniu rektora jako podmiot właściwy do rozwiązywania sporów w UMK. W ciągu dziesięciu lat zdążył wypracować swój indywidualny warsztat pracy. Kiedy przychodzi do niego ktoś z problemem, stara się najpierw zdiagnozować istotę sporu, określić, czy nadaje się on do mediacji i w zależności od tego podejmuje dalsze kroki. Jeśli nie ma przeszkód, podejmuje działania premediacyjne, a potem dąży do zorganizowania wspólnej sesji, w trakcie której próbuje doprowadzić do rozwiązania sprawy, zawarcia porozumienia. Potem często także udziela wsparcia w dotrzymywaniu warunków umowy będącej efektem mediacji. Jest otwarty na każdą grupę tworzącą uniwersytecką wspólnotę. Przyznaje, że o ile w pierwszym okresie funkcjonowania rzecznika akademickiego na UMK przychodzili do niego w przeważającej mierze studenci, o tyle w ostatnich dwóch, trzech latach w statystykach coraz wyraźniej widać wzrost spraw pracowniczych.
Jednym z powodów może być rosnąca świadomość korzyści płynących z mediacji. Myślę, że pracownicy doszli do wniosku, że rzeczywiście warto rozwiązywać tego typu sytuacje właśnie w trybie mediacyjnym, że uczelnia oferuje im profesjonalne wsparcie w tym zakresie, z którego warto skorzystać – przypuszcza.
Mediator, nie prokurator
Tu i ówdzie słychać jednak głosy, że ten alternatywny sposób rozwiązywania sporów w postaci mediacji to nic innego jak zniechęcanie w praktyce do składania formalnych skarg. Moi rozmówcy stanowczo przeciwko takim sugestiom oponują, wskazując na specyfikę swojej pracy. O ile rzecznik dyscyplinarny dąży w swoim postępowaniu do ukarania sprawcy jakiegoś deliktu, o tyle rzecznik akademicki wprost przeciwnie – zawsze zmierza do polubownego rozwiązania sprawy i zawarcia ugody między stronami prowadzącymi spór. W dużym skrócie można go więc określić jako swego rodzaju mediatora.
Rzecznik dyscyplinarny jest w pewnym sensie „prokuratorem”, który szuka dowodów, zbiera zeznania. Przede mną nikt nie zeznaje, nie spisuję protokołów. Próbuję dojść do tego, żeby ludzie się dogadali – tłumaczy Gałkowski, który zaczął działać dwa lata temu. – Myślałem, że w pierwszym roku pracy będzie niewiele, że mało kto wie o moim istnieniu, tymczasem dostałem przeszło sześćdziesiąt mniej lub bardziej trudnych zgłoszeń. Mam wrażenie, że społeczność akademicka tego potrzebowała – dodaje.
Kiedy pytam o przebieg standardowego postępowania, wszyscy podkreślają, że takich nie ma. Inaczej będzie wyglądał przypadek z molestowaniem seksualnym, a inaczej konflikt z wykładowcą, który na pierwszych zajęciach niezgodnie z sylabusem zmienił zasady zaliczania, nie mówiąc o tym. Sprawy są bardzo różne, trwają od kilku dni do paru tygodni. Zaczynają się zawsze od rozmowy na żywo. Nie ma mowy o działaniu w reakcji na zgłoszenia mailowe czy telefoniczne.
Muszę się zobaczyć z człowiekiem, to jest podstawa. Po drugie, to z nim uzgadniam, co robić dalej, on współdecyduje. I po trzecie, audi alteram partem – trzeba dać szansę temu drugiemu, by się wypowiedział. Potem szukamy rozwiązania, które obie strony by zadowoliło. Taka jest idea mediacji – opisuje Gałkowski.
Przez długi czas uczelnie nie widziały sensu powoływania rzeczników akademickich. Być może niektórzy rektorzy uznawali podległe sobie instytucje za wyjątkowe i nie sądzili, że tego typu problemy występują i u nich. Wszystko zmieniło się w wyniku tzw. reformy Gowina i uchwalenia „Konstytucji dla nauki”. Jeszcze w 2019 roku Krajowa Sekcja Nauki NSZZ „Solidarność” podważała sens wprowadzenia instytucji ombudsmana do polskiego systemu. Zwracano uwagę, że bez odpowiednich uprawnień będzie jedynie fasadowa, a dodatkowo – ze względu na formę zatrudnienia – narażona na konflikt lojalności. „Rzecznik praw i wartości akademickich w Polsce jest zaprzeczeniem zasad i wartości, jakimi kierują się ombudsmani na świecie” – pisano.
Mimo tego w połowie 2020 roku ówczesny minister nauki i szkolnictwa wyższego Wojciech Murdzek skierował do rektorów pismo, w którym rekomendował rozważenie powołania ombudsmanów na ich uczelniach. Była to reakcja na wystąpienie Rzecznika Praw Obywatelskich w sprawie nieprawidłowości na Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Chodziło o mobbing i molestowanie studentek i studentów tej uczelni, co według nich miało być stałą i powszechnie znaną praktyką. Nagłośnienie problemu sprawiło, że w innych ośrodkach przejrzano na oczy. Rzecznicy akademiccy zaczęli się nagle pojawiać jak grzyby po deszczu. Pod różnymi nazwami działają dziś na wielu uczelniach. Są rzecznikami równości (AGH), rzecznikami ds. etyki (ASP Kraków, SGH), pełnomocnikami rektora ds. równego traktowania (UAP), rzecznikami praw i wartości akademickich (UJ, UŚ), rzecznikami ds. równości szans (UWM). Bez względu na szyld, pod jakim działają i obrany styl pracy, obowiązują ich cztery zasady wpisane do zawodowego kodeksu etycznego: niezależność, bezstronność, nieformalność i poufność.
W ciszy gabinetu, w świetle kamer
Ta pierwsza oznacza, że podejmują decyzje tylko we własnym imieniu, sami decydują, czy i w jaki sposób zajmą się zgłoszonym problemem, działają niezależnie od innych instytucji uniwersyteckich. Anna Cybulko wspomina, że choć jej stanowisko od początku podlegało bezpośrednio rektorowi, czuła się zawsze w pełni niezależna – nikt na nią nie wpływał, niczego nie narzucał ani nie oczekiwał.
Z pewnością sprzyjało to, że nie pracowałam na żadnym z wydziałów, a co za tym idzie pozostawałam poza jakimikolwiek układami wewnątrz uczelni. Myślę, że to w istotny sposób umocowało tę instytucję – podkreśla i zwraca uwagę, że od czasu Ustawy 2.0 mediatorem w sprawach dyscyplinarnych może być już tylko osoba, która jest nauczycielem akademickim.
Bezstronność z kolei przejawia się w tym, że działania rzecznika są neutralne, nie reprezentuje on żadnej ze stron sporu, jest rzecznikiem akademickich wartości i praw, a nie konkretnych osób. Kolejna z zasad – nieformalność – może być traktowana dwojako: w tym, że nie prowadzi on oficjalnych postępowań, nie uczestniczy w podejmowaniu decyzji administracyjnych czy dyscyplinarnych, niektórzy dostrzegą słabość tej funkcji, inni – jej walor.
Dla mnie to niewątpliwie zaleta, bo w ten sposób stanowię uzupełnienie systemu opanowywania sporów na uczelni. Właśnie poprzez tę elastyczność, nieformalność można zrobić więcej w krótszym czasie. Spójrzmy dla porównania na bardzo sformalizowane postępowanie dyscyplinarne. Tam rzecznik musi doręczyć wezwania, protokołować spotkania itd., mnie takie wymogi nie dotyczą – przyznaje Chludziński.
Dodaje, że z tą zasadą ściśle połączona jest kolejna – poufność. Obie stwarzają skonfliktowanym osobom dogodne warunki do tego, aby się porozumieć. Chodzi też czasami o to, by po tym, jak strony podadzą sobie ręce i uznają, że sprawa została załatwiona, nie pozostał po niej ślad. Oczywiście bywa i tak, że ani mediacje, ani różnego rodzaju próby polubownego rozwiązania sporu nie pomagają. Wtedy pozostaje wkroczenie na drogę dyscyplinarną, a nawet sądową.
To ostateczność, dlatego od zawsze uważam, że jeśli w moim biurze nie uda się zawrzeć porozumienia, to potem są już tylko gorsze rozwiązania: ktoś wygra, ktoś przegra. Tutaj możemy wciąż jeszcze uzyskać rezultat „win-win”. Jak mówią niektórzy prawnicy: lepsza najgorsza ugoda niż najbardziej sprawiedliwy wyrok. Taka zasada przyświeca mi w pracy – przyznaje.
Jest jeszcze jedno wyście, w ostatnim czasie bardzo popularne: jeśli ktoś nie jest zadowolony z mediacji bądź niecierpliwi się przewlekłością działania na uczelni, próbuje sprawę nagłośnić, np. poprzez media tradycyjne bądź społecznościowe. O poufności mowy wtedy być już nie może. Co więcej, przedstawiona z własnej perspektywy rzeczywistość, nawet jeżeli subiektywnie prawdziwa, niekoniecznie ukazuje wszystkie okoliczności. Takie wyjście na zewnątrz wpływa też mocno na wizerunek uczelni. Ale w żadnym wypadku nie powinno na pracę rzecznika.
Widzę swoją rolę w oderwaniu od dyskursu medialnego, presji mediów, polityki. Staram się podążać własną ścieżką. Zajmuję się sprawami trudnymi, często ocierającymi się o naruszenia prawa albo wprost związanymi z naruszeniami, ludzkimi krzywdami, traumami i emocjami. Rozumiem, jeśli ktoś idzie do mediów, bo ma poczucie, że sprawy nie toczą się dla niego wystarczająco szybko. Ale żebym skutecznie mogła wspierać, muszę robić swoje, bez oglądania się na presję medialną, w adekwatnym tempie – twierdzi Cybulko.
Z kolei Bartosz Chludziński przywołuje ciekawy przykład z Anglii i Walii, gdzie działa Office of the Independent Adjudicator for Higher Education. To jednostka funkcjonująca na szczeblu centralnym. Do niej współpracujące uczelnie kierują wszystkie tego typu sprawy.
O ile wiem, Anglicy generalnie współpracują z mediami i niekiedy celowo nagłaśniają daną sprawę w prasie, po to żeby wywrzeć presję na władze czy osoby, w których domenie ona pozostaje. Ale oni pod tym względem są absolutnie wyjątkiem, to nie jest styl postępowania w tej części Europy. Naszym standardem postępowania jest jednak bardzo ograniczony kontakt z mediami – zastrzega.
Gałkowski z kolei widzi inny problem: granice wolności słowa. I pyta, czy członek społeczności akademickiej na prywatnym koncie na Facebooku może powiedzieć, co mu się żywnie podoba, czy też jako pracownik, student powinien się ograniczać ze względu na dobre obyczaje akademickie? Jednym słowem, czy pisząc w tym, czy innym medium, pozostaje akademikiem? A może wychodzi z tej roli?
Również o tego typu kwestiach rzecznicy rozmawiają ze sobą w ramach European Network for Ombudsman in Higher Education. W Polsce w ubiegłym roku powołano z kolei Akademicką Sieć Bezpieczeństwa i Równości. Do niedawna miała jedynie charakter networkingu, teraz nabrała formuły stowarzyszenia. Jak można przeczytać w statucie, ma ono zapewnić przestrzeń bezpiecznego i poufnego dzielenia się wiedzą i doświadczeniami na temat problemów istniejących na uczelniach i sposobów ich rozwiązywania; poszukiwaniem najlepszych schematów działania w sytuacjach wymagających pomocy; tworzeniem bazy wiedzy i dobrych praktyk; diagnozowaniem i sygnalizowaniem problemów wspólnych dla wielu instytucji akademickich; prowadzeniem wspólnych badań i tworzeniem raportów „transuniwersyteckich”. Do sieci należą rzecznicy z ponad trzydziestu polskich uczelni.
Mariusz Karwowski
Artykuł ukazał się w numerze 4/2024 „Forum Akademickiego”