Nauka przez duże K
07 Stycznia
Opublikowano: 2025-01-07

Dr Kamila Krakowska-Rodrigues: O migracji można mówić inaczej

W moim projekcie chcę pokazać, że jako naukowcy możemy współpracować z artystami, by to od nich się uczyć opowiadania historii ważnych z punktu widzenia konkretnej wspólnoty. Różni twórcy, patrząc na to, do kogo kierują swój przekaz, przesuwają ciężar uwagi na inne elementy. Potrafią opowiedzieć historię, która nie jest oczywista. Z ich pomocą będziemy próbowali przetłumaczyć abstrakcyjne akademickie pojęcia na język sztuki, po to, by lepiej zrozumieć, że o migracji, która zwłaszcza teraz budzi sporo obaw, można mówić inaczej, w sposób bardziej zróżnicowany – mówi dr Kamila Krakowska-Rodrigues z Uniwersytetu w Leiden, bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”.

Dr Kamila Krakowska-Rodrigues ukończyła filologię hiszpańską na Uniwersytecie Wrocławskim oraz studia brazylianistyczne i afrykanistyczne na Uniwersytecie Lizbońskim. Doktorat zrealizowała na Uniwersytecie w Coimbrze (Portugalia). Obecnie pracuje na stanowisku adiunkta w Centre for the Arts in Society na Uniwersytecie w Leiden (LUCAS). W 2023 roku otrzymała grant ERC Starting na projekt „City tales: an art-based participatory framework for studying migration-related diversity”. Z badaczką rozmawia Aneta Zawadzka.

Najpierw Portugalia, teraz Holandia. Jak pani, jako badaczka, patrzy na swoją emigrację?

Pierwszy wyjazd był dla mnie największym przeżyciem. Oznaczał wyjście poza strefę komfortu. Oto znalazłam się w innym kraju, zaczęłam się posługiwać innym językiem, zetknęłam się z odmienną kulturą. Portugalia, z całym swoim bagażem polityczno-historycznym i społecznym, nie dała się porównać ż żadnym wcześniejszym doświadczeniem. Dość szybko odkryłam, że tym, co mnie, badaczkę, wyjątkowo ciekawi, jest kwestia migracji. Pewnie miało to związek z tym, że sama byłam migrantką. Chciałam sprawdzić, jak dochodzi do tworzenia się tożsamości związanej z nowym miejscem. Czy w budowaniu przynależności do niego może pomóc sztuka? Kiedy zaczynałam zajmować się tą tematyką miałam już za sobą kilka miesięcy życia w nieznanym do tej pory otoczeniu. Zdążyłam się przekonać, że przystosowanie się do obowiązujących w danym miejscu warunków jest czasochłonnym i wieloetapowym procesem.

Własne doświadczenie okazało się przydatne w zrozumieniu zjawiska migracji?

Z pewnością to, że byłam kimś, kto przybył z zewnątrz, pozwoliło mi spojrzeć na zjawisko migracji z zupełnie innej strony. Osobista perspektywa sprawiła, że mogłam nawiązać nić porozumienia z osobami znajdującymi się w podobnym położeniu. Mam na myśli ludzi, którzy zmienili miejsce pobytu i zamieszkali gdzieś, gdzie zostali otoczeni przez wszechobecną wielokulturowość. Zaczęłam przyglądać się, jak wyglądają ich próby odnalezienia się w przestrzeni dwóch miast – Lizbony i Rotterdamu. Ciekawiło mnie, co sprawia, że mogą je uznać za swoje i jak patrzą na nich inni mieszkańcy. Kiedy rozmawiam z artystami urodzonymi i wychowanymi w Rotterdamie, których przodkowie przybyli do Europy z odległych zakątków świata, to mówią mi, że nie do końca są postrzegani jako Holendrzy. Osobiste doświadczenie pozwoliło mi wczuć się w ich sytuację i lepiej zrozumieć położenie, w jakim się znaleźli.

Wygląda na to, że trudno jednak przestać być obcym. Jak w takiej sytuacji poradzić sobie mają naukowcy, których nieustannie zachęca się do mobilności?

Jeżeli ktoś przenosi się z Belgii, Niemiec czy Szwajcarii do Holandii, bo aplikuje na stanowisko profesora, to wie, że czekają na niego nowe możliwości rozwoju. Takie osoby z pełną świadomością wybierają określone miejsce, by właśnie w nim rozwijać swoją karierę. Kraj, do którego przybywają, ma szansę stać się ich miejscem zakorzenienia. Inaczej jest, kiedy ktoś wie, że wyjeżdża na przykład na dwa lata na postdoka. Wtedy przestrzeń, w której się znalazł, traktuje zazwyczaj jako czasową. Oczywiście może się zdarzyć, że stanie się ona dla niego stałym punktem odniesienia, ale wydaje mi się, iż są to jednak rzadsze przypadki.

A co z tymi, którzy żyją od grantu do grantu? Nie zawsze przecież udaje się zdobyć kolejny w tym samym miejscu.

Znam sporo osób, które nie są w stanie zbudować stabilnej kariery na uczelniach w jednym kraju. Różne okoliczności wymagają od nich, by co kilka lat przenosiły się w nowe miejsce. To wiąże się z wieloma wyrzeczeniami. Trudno w takiej sytuacji myśleć na przykład o założeniu rodziny. Ciężko inwestować w budowanie przyjacielskich relacji, jeśli wiadomo, że za jakiś czas skończy się kontrakt i trzeba będzie wszystko zaczynać od początku z zupełnie innymi ludźmi. Myślę, że właśnie w takich momentach najbardziej dojmujące jest uczucie wyobcowania.

Pani też doświadczyła takiego uczucia?

Śmieję się, że w Holandii jestem Polką z portugalskim paszportem. Ale już w Portugalii zawsze jestem traktowana jako obcokrajowiec, mimo płynnej znajomości języka. Mam wrażenie, że tamtejsi mieszkańcy od razu rozpoznają, że inaczej patrzę na pewne rzeczy. Powiedziałabym, że wyczuwają mój odmienny sposób przebywania w określonej przestrzeni.

Czy to był główny powód wyjazdu do Holandii po kilku latach budowania kariery naukowej w Portugalii?

Rzeczywiście, po skończeniu doktoratu zdecydowałam się na przeniesienie do Holandii. Ale decyzję o wyjeździe wymusiła sytuacja, w jakiej w tamtym czasie znalazła się Portugalia. Poważny kryzys finansowy spowodował, że zamrożeniu uległa możliwość zatrudniania na etatach na wszystkich uczelniach. Stwierdziłam więc, że to dobry moment, by zacząć szukać sobie nowego miejsca pracy. Najpierw mój mąż dostał propozycję pracy na Uniwersytecie w Lejdzie, a jakiś czas po przeprowadzce mi też udało się znaleźć zatrudnienie na Wydziale Humanistycznym tej uczelni. Start był dość trudny, bo najpierw zaoferowano mi wyłącznie etat dydaktyczny, co w praktyce sprowadzało się do prowadzenia ćwiczeń ze studentami. Jednak już po roku dostałam etat wykładowcy, a wraz z nim pojawiła się możliwość otrzymania czasu na prowadzenie badań naukowych.

Przenosiny się opłaciły, bo pobyt w Holandii przyniósł pani grant ERC.

Grant otrzymałam w momencie, kiedy już od kilku lat pracowałam na uczelni i miałam zapewnione stałe zatrudnienie. Ale dodam, że kiedy podpisywałam umowę, do wniosku wpisałam narodowość polską.

To był wyraz tęsknoty czy – jak mówią Portugalczycy – saudade, za czymś, co się opuściło?

To pokazuje, jak trudno jest w zmiennym świecie nauki budować tożsamość związaną z przynależnością do danego miejsca. Kiedy pisałam wniosek miałam przekonanie, że zostanę w Holandii przynajmniej przez kolejnych 5 lat.

Mogła pani liczyć na pomoc uczelni w trakcie jego przygotowania?

W Holandii istnieje specjalna agencja, która pomaga wszystkim uczelniom. W praktyce wyglądało to w ten sposób, że na początku miałam spotkanie z doradczynią. Ona mi wyjaśniła przede wszystkim kwestie związane z prezentacją CV i moich osiągnięć. To jest niezwykle ważny etap, bo często zdarza się, że naukowcy nie wiedzą, w jaki sposób mają pokazać swoje dokonania. Sztuka nie polega w tym przypadku na tym, by epatować liczbami publikacji albo cytowań. Chodzi o to, by opowiedzieć interesującą historię i przedstawić siebie jako odpowiednią osobę, która jest w stanie konkretny projekt doprowadzić do końcowego sukcesu. Muszę przyznać, że otrzymane wskazówki były dla mnie niezwykle pomocne.

A sam proces pisania?

Zacznę od tego, że pisanie indywidualnych wniosków o granty jest bardzo wyczerpujące. W głowie ma się wiele pomysłów i trudno jest wybrać najlepszy. Wpływ na to zapewne ma fakt, że niełatwo jest zdystansować się do własnych koncepcji. Dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem była możliwość pracy w zespole. Tak się bowiem złożyło, że w tym samym czasie w Centre for the Arts in Society, gdzie jestem zatrudniona, dwie inne osoby także pisały wnioski o grant ERC. Z naszej oddolnej inicjatywy powstała mała grupa robocza. Spotykaliśmy się raz w miesiącu, przynosiliśmy ze sobą to, co stworzyliśmy i wspólnie ocenialiśmy swoje prace. Pamiętam, że stanowiliśmy dla siebie wsparcie na wielu poziomach, także na emocjonalnym. Nie da się bowiem ukryć, że dużo łatwiej jest przejść przez wyczerpujący proces twórczy, kiedy wiadomo, że obok są ludzie, z którymi można podzielić się wątpliwościami, którzy dobrze mnie rozumieją, bo sami także przez niego przechodzą. Ta współpraca przyniosła wymierne efekty. Dwa lata temu ja i mój kolega z naszej trzyosobowej grupy dostaliśmy grant ERC, a w ubiegłym roku otrzymała go także nasza koleżanka.

Co w tej długiej drodze było najtrudniejszym momentem?

Bez wątpienia przygotowanie prezentacji. Trzeba pamiętać, że jest to część, która służy do przedstawienia całego wniosku. Szkopuł polega jednak na tym, że mamy na nią zaledwie trzy minuty. Stanowi to naprawdę duże wyzwanie. Dla mnie było to szczególnie trudne, bo w moim projekcie zawartych jest wiele różnych elementów. Długo zastanawiałam się, jak wszystkie je zmieścić w tak krótkim czasie, by jednocześnie nie utracić istoty całego przekazu.

Może na przeszkodzie stanął brak dystansu do własnych pomysłów?

Z pewnością jest tak, że naukowcowi, który długo przygotowuje wniosek, wszystko wydaje się tak samo istotne. Tymczasem kluczem do sukcesu jest dokonanie skutecznej eliminacji rzeczy mniej ważnych. Właśnie dlatego skorzystałam ze wsparcia coacha z agencji, który pomógł mi wybrać kluczowe informacje. Jego rady były pomocne, chociaż nie ukrywam, że z wieloma przedstawionymi propozycjami nie zgadzałam się, co prowadziło do licznych sporów między nami. Zarzucałam mu na przykład, że namawia mnie do stworzenia prezentacji w oparciu o stereotypy, na co ja nie chciałam się zgodzić. Ostatecznie odbyliśmy kilka spotkań, po których i tak przerobiłam slajdy do prezentacji według własnego pomysłu. Nie chcę przez to powiedzieć, że to był stracony czas. Wskazówki, jakie otrzymałam, przydały mi się choćby do podjęcia decyzji dotyczącej tego, jaka scena ma otwierać moją opowieść. Doradca od początku zachęcał mnie, abym zrezygnowała z rozpoczynania prezentacji od mówienia o rzeczach trudnych. Twierdził, że nikt potem nie będzie mnie słuchał. Jego zdaniem korzystniej jest od razu przywołać ciekawe, a najlepiej anegdotyczne zdarzenie. Muszę przyznać, że ta rada okazała się bezcenna. Idealnie wpisała się w historię, którą opowiadam.

O czym jest ta historia?

O tym, jak trudno jest nam jako społeczeństwu, ale także nam jako naukowcom, mówić o różnorodności. Nawet jeżeli mamy świadomość, że nie chcemy ulegać stereotypom, to bardzo często korzystamy z gotowych schematów. Mnie natomiast interesuje, w jaki sposób możemy rozmawiać bez banalizowania przekazu i używania klisz. Stawiam pytanie o to, jak możemy prezentować obraz danej społeczności, biorąc pod uwagę, że to, co widzimy, stanowi tylko jeden element jej złożonej historii. Błędem jest, moim zdaniem, budowanie wyobrażenia dotyczącego istoty tożsamości pewnej grupy, wyłącznie na podstawie dostępnego w danym momencie urywka. W moim projekcie chcę pokazać, że możemy współpracować z artystami, by to od nich się uczyć opowiadania historii ważnych z punktu widzenia konkretnej wspólnoty.

Dlaczego to od nich mamy się uczyć?

Dlatego, że to właśnie artyści mają świadomość istniejącego napięcia między potrzebą stałości a koniecznością bardziej otwartego spojrzenia. Ich przynależność jest elastyczna i w wielu przypadkach zmienia się w zależności od kontekstu. Różni twórcy, patrząc na to, do kogo kierują swój przekaz, przesuwają ciężar uwagi na inne elementy. Potrafią opowiedzieć historię, która nie jest oczywista. Z ich pomocą będziemy próbowali przetłumaczyć abstrakcyjne akademickie pojęcia na język sztuki, po to, by lepiej zrozumieć, że o migracji, która zwłaszcza teraz budzi sporo obaw, można mówić inaczej, w sposób bardziej zróżnicowany.

Chce pani zdjąć odium z migracji, której obraz często bywa wyolbrzymiany, głównie przez strach przed obcym?

Sądzę, że tu nawet nie chodzi o wyolbrzymianie, ale raczej o stereotypizowanie. Dla mnie jest ważne, abyśmy nauczyli się, że można pojmować różnorodność, która tworzy tożsamość miast bez schematycznego uogólniania. Chętnie w swojej pracy badawczej odwołuję się do koncepcji story so far pochodzącej z krytycznych studiów archiwalnych. Chodzi w niej o to, by przedstawianie historii wybranej społeczności odbywało się w sposób zniuansowany, bez używania liczby mnogiej. Mówimy przecież nie o jednokształtnej masie ludzkiej, ale o grupie, w obrębie której współistnieje wiele odmiennych doświadczeń. Mnie interesuje, jak ta społeczność prezentuje swoją tożsamość kulturową.

Skupia się pani na dwóch dużych europejskich miastach. Raczej nieprzypadkowo?

Pomysł, w którym porównuję świat migracji afroeuropejskich artystów żyjących i tworzących w Lizbonie i Rotterdamie z pewnością wyrósł z mojego doświadczenia. Zarówno w Portugalii, jak i w Holandii współpracowałam z pisarzami, filmowcami czy performerami. Zawsze interesowało mnie, jak ludzie doświadczający migracji wyrażają przez sztukę wyobrażenie swojego miejsca w mieście. Przy okazji realizacji projektu NITE – Night Spaces: Migration, Culture and Integration in Europe po raz pierwszy zaczęłam współpracować z artystami mieszkającymi w Rotterdamie, którzy mają powiązania rodzinne z Republiką Zielonego Przylądka. W ten sposób powoli zaczął się wykluwać pomysł mojego projektu na grant ERC.

Dlatego wątek związany z Cabo Verde otwierał pani prezentację?

Faktycznie opowiadałam o kabowerdyjskim centrum kulturalnym, które kiedyś funkcjonowało w Rotterdamie, i które niestety już nie istnieje w takiej formie, jak na początku. Na ścianie tego centrum znajdowało się malowidło przedstawiające dwa mosty. Jednym z nich był most Erasmusa w Rotterdamie, który stanowić ma nie tylko wizytówkę miasta, ale także świadectwo otwartości Holendrów. Drugim – most, który nigdy nie powstał, a w założeniu miał połączyć dwie wyspy archipelagu Cabo Verde – São Vicente i Santo Antão. Umieszczając obie te konstrukcje obok siebie autor połączył w sposób symboliczny historię migracji.

Mam wrażenie, że panią jednak bardziej interesuje miasto jako port?

Nie do końca tak jest. Oczywiście przyglądam się, jak stolica Portugalii, dawniej będąca przecież ważnym portem, jeżeli chodzi o transport międzynarodowy, nadal utrzymuje swoją opowieść opartą na idei podróży. Zastanawiam się, na ile jest to prawda, a na ile wyobrażenie stworzone na potrzeby mieszkańców oraz turystów. Ale jednocześnie pytam, jak, mocno promowana obecnie, idea Grande Lisboa, czyli aglomeracji włączającej różne gminy po obu stronach rzeki Tag, sprawdza się w rzeczywistości. Czy ludzie żyjący na jej przeciwległym brzegu naprawdę biorą udział w wydarzeniach kulturalnych tworzonych w stolicy, czy może jest to tylko narracja utrwalająca mit o mieście położonym przy rzece.

W przypadku Rotterdamu nie da się uciec od aktualnych powiązań.

Rzeczywiście miasto to pełni funkcję jednego z największych portów w Europie. Jednak to, co mnie wyjątkowo ciekawi, to żyjąca tu trzecia największa na świecie, poza Republiką Zielonego Przylądka, społeczność Kabowerdyjczyków. Sprawdzam, czy teza o tym, że obecność tak licznej grupy rzeczywiście jest świadectwem otwartości miasta. Pozornie wydawałoby się, że tak. Tyle tylko, że kiedy patrzymy na to, co obecnie dzieje się w mieście, powstaje zgoła inne wrażenie. Mam na myśli głównie nową politykę urbanistyczną. W Rotterdamie, podobnie zresztą jak w Lizbonie, coraz więcej dzielnic ulega gentryfikacji. Miejsca, które były tradycyjnie zamieszkane przez różne grupy społeczne, w tym także migranckie, dziś oferują głównie mieszkania na wynajem. Wysokie ceny sprawiają, że ludzie żyjący tam od dziesięcioleci, obecnie muszą się przeprowadzać, bo nie stać ich na płacenie czynszu. Chcę przyjrzeć się, jak artyści próbują odpowiedzieć na obraz kreowany przez politykę kulturalną tej holenderskiej metropolii. W jaki sposób doświadczają miasta, które przedstawia się jako otwarte na różnorodność.

Czym kieruje się pani dobierając artystów do projektu?

Obserwujemy ich dotychczasową produkcję i przyglądamy się, czy podejmują w niej tematy związane z obszarem naszych badań. Potem rozpoczynamy mniej lub bardziej formalne rozmowy, podczas których pytamy o gotowość współpracy z uniwersytetem. Niestety nie mamy w naszych działaniach całkowicie wolnej ręki, bo na przeszkodzie stają chociażby kwestie związane z wypłatą wynagrodzenia czy honorariów.

Przecież grant ERC daje spore możliwości finansowe.

Nie można jednak zapominać, że te pieniądze muszą wystarczyć na pokrycie wszystkich kosztów zespołu. Jeśli chodzi o wynagrodzenia, to realia w Holandii są wymagające. Na przykład doktoranci są zatrudniani na umowę o pracę, a pensje sporo wzrosły w ostatnich latach przy braku waloryzacji kwoty grantu. To właśnie koszty wynagrodzenia pochłaniają większą część środków, jakie otrzymałam na realizację projektu. Nie chcę się jednak skarżyć, bo i tak jestem wdzięczna, że recenzenci wykazali dużo zaufania i na produkcję artystyczną otrzymałam stosunkowo wysoki budżet.

Może dlatego, że sztuka ma być wyzwalająca?

Sztuka na pewno pozwala różnym grupom przedstawić ich własną historię. W każdym mieście europejskim znajdziemy całą mozaikę ludzi, którzy w różny sposób postrzegają je samo i swoje w nim miejsce. Artyści, z którymi współpracuję w projekcie tworzą portrety tych ludzi wypełniając w ten sposób istniejące luki w historii miasta. Za pomocą filmów, perfomance’ów czy literatury budują jego alternatywne archiwum, w którym przechowywane jest dziedzictwo kulturowe różnych społeczności.

Rozmawiała Aneta Zawadzka

Dyskusja (0 komentarzy)